Skandynawski powrót do przeszłości, część druga

Jakiś czas temu rozpocząłem na Musihilation cykl mający w założeniu pokazać czytelnikom, że wbrew temu, co próbują nam wmówić media komercyjne, świetna, rockowa muzyka wciąż powstaje, co więcej, można ją znaleźć w niemal każdym zakątku świata, nie tylko w Stanach i Zjednoczonym Królestwie. W pierwszym odcinku mojej podróży, udałem się na północ Europy, by przybliżyć Wam kilka interesujących zespołów z Półwyspu Skandynawskiego. Już miałem wybrać się w dalszą podróż, ale bogactwo tamtejszej sceny rockowej sprawiło, że zostałem jeszcze chwilę dłużej. Przedstawiam więc kolejne kilka zespołów z zimnej północy. Posłuchajcie, a może znajdziecie wśród nich coś dla siebie.

Pierwszą grupą, którą zajmiemy się w tej części muzycznej podróży, jest White Willow. Ten norweski zespół zadebiutował w 1995 roku, a jego centralną postacią i jedynym stałym członkiem jest gitarzysta Jacob Holm-Lupo. Muzycy prezentują dźwięki, które określić można jako miks progresji z lat 70-tych z folkiem, jazz rockiem, rockiem symfonicznym i psychodelicznym, a nawet elementami muzyki elektronicznej. Być może dzięki temu, że skład grupy jest dość płynny, niemal każdy album, a ukazało się ich do tej pory pięć, zawiera inne muzyczne klimaty – od folk rocka z wpływami Jethro Tull, wczesnego Genesis, ale też Clannad na debiucie (Ignis Fatuus), przez prog/post rock na drugiej płycie, Ex Tenebris, symphonic rock na Sacrament, oraz bardzo gitarowy, cięższy i mroczniejszy rock na chyba najlepszym jak do tej pory wydawnictwie, Storm Season. W muzyce grupy dominuje damski wokal, a także elementy wychodzące poza stricte rockowe instrumentarium, czyli flet, skrzypce i melotron. Muzycy nie zamykają się jednak tylko w progrockowej szufladce, wśród ich inspiracji i ulubionych wykonawców znaleźć można choćby 10cc, Joni Mitchell, czy Dead Can Dance. Grupa szykuje się właśnie do wydania swojej szóstej dużej płyty, zatytułowanej Terminal Twilight, która w sklepach powinna pojawić się już w przyszłym tygodniu.

Zostajemy jeszcze na chwilę w Norwegii, żeby przyjrzeć się kolejnej interesującej grupie, Änglagård. Jest to ciekawy przykład zespołu, który zdążył narobić sporego zamieszania w progresywnych kręgach, mimo, że ich pierwsza wspólna przygoda z muzyką trwała ledwie trzy lata. Zespół powstał w 1991 roku, rozpadł się w 1994, a w międzyczasie zdołał nagrać dwie płyty studyjne i koncertówkę, wydaną dwa lata po zawieszeniu działalności. Ich debiut, Hybris, określany jest często wśród fanów muzyki progresywnej, jako Święty Grall rocka progresywnego lat 90-tych. Przez wiele lat niezwykle ciężki do zdobycia, obecnie dużo prostszy do namierzenia, nie tylko za sprawą rozwoju internetu, ale też dzięki niedawnym wznowieniom. Druga płyta jest wydawnictwem instrumentalnym i miała być w zamierzeniu zwieńczeniem działalności zespołu, stąd tytuł Epilog. Grupa powróciła jednak na kilka koncertów po niemal dekadzie od rozpadu, choć już bez jednego z założycieli, gitarzysty i wokalisty Torda Lindmana. W 2009 roku, perkusista Mattias Olsson, będący też członkiem White Willow, poinformował, że zespół nagrywa nowe utwory, choć płyta jak do tej pory się nie ukazała, nie ma też dokładnej daty jej premiery. Jednak muzycy co jakiś czas informują fanów o postępach i z tego, co wiadomo, jest już w zasadzie gotowy cały materiał na nowe wydawnictwo, którego podobno można się spodziewać pod koniec tego, lub na początku przyszłego roku. Do tego planowane są koncerty na rok 2012. Muzycy grają bardzo klasyczny prog z folkowymi naleciałościami. Jest to rock w starym stylu – muzyka niełatwa w odbiorze. Warto tu odnotować stylistyczne nawiązania do King Crimson, Gentle Giant czy Genesis z dużą ilością starych brzmień klawiszowych, z dodatkiem fletu i melotronu. Nastrój w utworach Änglagård jest często dość posępny, co sprawia, że część słuchaczy może potrzebować większej ilości odsłuchów, by poczuć klimat tej muzyki. Tym bardziej, że grupa specjalizuje się w dłuższych formach. Na pierwszym albumie znalazło się ledwie pięć kompozycji, na drugim trzy pełne utwory, oraz prolog i epilog. Trzeba jednak przyznać, że zespół długo pracuje nad nowymi wydawnictwami i stara się, by to, co wędruje do fanów, było najwyższej jakości. Na świecie jest wystarczająco dużo kiepskich albumów – nie musimy dokładać swoich – tak jeden z muzyków tłumaczył rozpad zespołu w połowie lat 90-tych, jest to też świetna odpowiedź na to, czemu na kolejną płytę grupy, fani czekają już ponad dwa lata. Wypada jedynie napisać, że niektóre nadaktywne zespoły też powinny wziąć sobie powyższy cytat do serca.

Zanim przeniesiemy się w inne rejony świata, z Norwegii zaglądamy jeszcze na chwilę do Szwecji. Obok takich zespołów, jak Anekdoten, Siena Root czy Black Bonzo, które przedstawiałem w pierwszej części tego muzycznego przewodnika, działa też kilka innych interesujących grup. Jedną z nich jest Beardfish. Jest to zdecydowanie najmłodszy z zespołów, które znalazły się w tym artykule. Powstał w 2001 roku i po dwóch pierwszych albumach, wydanych niezależnie, został dostrzeżony przez potentata na rynku muzyki progresywnej, wytwórnię Inside Out. Pod jej skrzydłami, Beardfish nagrał kolejne cztery płyty studyjne, ostatnia z nich – Mammoth – ukazała się w marcu tego roku. Stylem nawiązuje, a jakże, do prog rocka lat 70-tych i takich wykonawców, jak Yes, wczesne Genesis, Gentle Giant, Camel i Frank Zappa, oraz nieco zapomnianych zespołów, jak Still Life czy Indian Summer. Nie brakuje odniesień choćby do Liquid Tension Experiment, ale też bardziej tradycyjnych brzmień hard i post-rockowych, zwłaszcza na ostatniej płycie. Pojawiają się też elementy wykraczające poza sferę rockową, jak choćby wykorzystanie akordeonu. Muzycy opierają się głównie na prog rocku, ale słychać też naleciałości jazzowe, metalowe, folkowe czy nawet momentami klimaty, jakich nie powstydziliby się muzycy z Motown. Panowie mieszają formy rozbudowane i wielowątkowe z utworami krótszymi, niemal ‘piosenkowymi’. Przykładem tych pierwszych jest utwór Sleeping In Traffic Part Two, który trwa 37 minut i zajmuje całą płytę o takim samym tytule. Beardfish ma w swojej dyskografii zarówno krążki trudniejsze w odbiorze, wymagające od słuchacza większego skupienia, jak i porywające rozmachem i rockową energią od pierwszego odsłuchu, jak choćby w przypadku płyty Mammoth.


Prezentowane w tej części naszej muzycznej podróży po świecie zespoły, grają muzykę, która dość częśto kojarzy się z nastrojami melancholijnymi, bądź wręcz czasem przytłaczającymi, zarówno w warstwie tekstowej, jak i w ogólnym klimacie muzycznym. Żeby więc na sam koniec udowodnić, że skandynawskie granie to nie tylko chłód, jesień, smutek i mrok, przedstawiam zespół The Flower Kings. Jest to szwedzka kapela założona w 1994 roku i dowodzona przez jedynego stałego jej członka, gitarzystę Roine Stolta, który jest weteranem szwedzkiej sceny muzycznej. Pierwszy skład zespołu został zebrany w celu towarzyszenia Stoltowi na trasie promującej jego solową płytę, The Flower King. Stolt, wraz z towarzyszącymi mu i często zmieniającymi się muzykami, narzucił szaleńcze tempo – przez pierwsze 6 lat istnienia zespołu, wydał on sześć płyt studyjnych. Dorobek grupy jest imponujący, a muzyka śmiało nawiązuje do starych grup nurtu symfonicznego i progresywnego rocka, choćby do zespołu Yes, ale nie brakuje nawiązań do jazz fusion, a nawet bluesa. W przeciwieństwie do poprzednich zespołów, omawianych w tym artykule, jedną z cech charakterystycznych twórczości The Flower Kings są harmonie wokalne, a także najczęściej radosne i optymistyczne teksty. Nie brakuje też utworów z lirykami całkowicie pozbawionymi sensu. Ponadto, zespół specjalizuje się w bardzo obszernych i złożonych formach muzycznych – utwór Garden Of Kings pochodzący z płyty Flower Power, trwa ponad 59 minut i jest jednym z najdłuższych utworów rocka progresywnego. Sam Stolt poza Szwecją dużo bardziej znany jest z innej grupy, której jest członkiem. Wraz z multiinstrumentalistą i wieloletnim liderem Spock’s Beard, Nealem Morsem, basistą Marillion, Petem Trewavasem i byłym perkusistą Dream Theater, Mike’iem Portnoyem, od ponad dekady nagrywa zarówno studyjne, jak i koncertowe albumy pod szyldem Transatlantic. W tym składzie, wspomagani na koncertach przez Daniela Gildenlöwa z Pain Of Salvation, panowie odwiedzili Polskę, dając w 2010 roku koncert w Poznaniu. Transatlantic to już jednak materiał na inną opowieść. Stolt to artysta niezwykle płodny, choć, podobnie jak w przypadku jego kolegi z Transatlantic, Neala Morse’a, można się zastanawiać, czy ta spora muzyczna płodność nie rzutuje na jakość kolejnych wydawnictw.

To oczywiście nie wszystkie warte uwagi zespoły skandynawskie, nawiązujące stylem do chlubnej przeszłości hard rocka i muzyki progresywnej. Północ Europy to prawdziwe zagłębie tego typu wykonawców. Wystarczy wspomnieć choćby norweski Airbag, którego pierwszą płytę recenzowaliśmy ledwie kilka dni temu, a druga pojawi się w sklepach na początku przyszłego tygodnia. Skandynawska scena progresywna to prawdziwa studnia bez dna, a odkrywanie zawartości tej studni to prawdziwa gratka dla pasjonatów, którym wiecznie mało nowych muzycznych doznań. Być może kiedyś jeszcze w naszym cyklu zajrzymy do Skandynawii, następny odcinek będzie jednak poświęcony innemu rejonowi na muzycznej mapie świata.


oficjalna strona zespołu White Willow

strona zespołu Änglagård

oficjalna strona zespołu Beardfish

oficjalna strona zespołu The Flower Kings

Komentarze

rar pisze…
Jednym z najlepszych zespołów skandynawskich jest Kingston Wall - polecam tym, co go nie znają. Nagrali 3 albumy studyjne, ale za to jakie :)
Bizon pisze…
a nie znam, ale przeczytalem wlasnie opis i brzmi interesująco. dzieki, na pewno gości sprawdze :)