Pearl Jam Twenty - pełna emocji opowieść o zespole

Dokumenty muzyczne były od dawna dość popularną formą przedstawienia znanych i lubianych wykonawców od innej, niekoniecznie muzycznej, strony. Dla fanów była to świetna okazja do dowiedzenia się czegoś o swoich ulubionych zespołach z najlepszego możliwego źródła, a nie z tabloidów czy też nie zawsze rzetelnych pism muzycznych. Dla samych wykonawców zaś, to dobry moment na prezentację nagrań, które z różnych względów nie miały do tej pory okazji ujrzeć światła dziennego. Jednym z najnowszych tego typu dokumentów, jest film Pearl Jam Twenty, stworzony, jak nie trudno się domyśleć, z okazji 20. urodzin gigantów sceny Seattle. Obraz ten miał swoją premierę we wrześniu na Toronto Film Festival, natomiast w kinach można go było zobaczyć jedynie wczoraj, 20. września, na pojedynczych seansach w wybranych miastach na całym świecie. Kto zaspał, lub zwyczajnie nie wiedział, musi więc liczyć na wydawnictwo dvd, które za czas jakiś (podobno w październiku) ukaże się w sklepach. A jest na co czekać.

Za obraz odpowiada Cameron Crowe, co niewątpliwie w znacznym stopniu wpłynęło na to, że dokument ten znakomicie oddaje klimat sceny Seattle. Crowe to człowiek, który z zespołem związany jest niemal od początku jego istnienia. To on bowiem był reżyserem filmu Singles (polski tytuł – Samotnicy), którego akcja rozgrywała się właśnie w środowisku młodych muzyków z Seattle, na początku lat 90-tych. Crowe nie tylko wykorzystał w filmie wiele utworów grup, takich jak Pearl Jam, Alice In Chains, Soundgarden czy Mother Love Bone, ale też zaprosił muzyków pierwszych dwóch zespołów do zagrania epizodów w Singles. Nie był zresztą do końca człowiekiem z zewnątrz, gdyż od lat 80-tych aż do zeszłego roku, był mężem Nancy Wilson, gitarzystki zespołu Heart, mocno związanego z Seattle i zaprzyjaźnionego z muzykami nurtu grunge. Nie mogło być więc mowy o amatorszczyźnie. Crowe nie jest laikiem w świecie muzycznym, a zespół zna go dobrze i w pełni mu ufa, dzięki czemu na ekranie nie ma ani chwili ściemy czy sztuczności.

Reżyser podobno przekopał ponad 1200 godzin materiału, by ostatecznie wybrać 20 godzin, z których wykroił to, co zostało użyte w filmie. Liczby robią wrażenie, podobnie jak sam film. To nie jest po prostu dokument zbity z kilku wywiadów i paru rzuconych w tle teledysków czy fragmentów koncertów, dostępnych od dawna w sprzedaży. Zarówno Crowe, jak i zespół odwalili kawał świetnej roboty, odnajdując taśmy z wywiadami i fragmentami koncertów, oraz nagrań prywatnych z czasów Mother Love Bone, czyli grupy, której Pearl Jam jest w pewnym sensie spadkobiercą. Dokopano się także do materiałów z sesji nagraniowej Temple Of The Dog, a także do nagrań z pierwszych dni istnienia zespołu Pearl Jam, wtedy jeszcze pod nazwą Mookie Blaylock. Dzięki temu, widzowie zobaczyć mogą fragmenty drugiego w historii koncertu PJ, jedynego w tamtym czasie występu Temple Of The Dog, czy też jednego z niewielu zarejestrowanych na taśmie koncertów Mother Love Bone.

Dalsza część filmu nie ustępuje początkowi. Były chwile, gdy cała sala kinowa wybuchała śmiechem, oglądając Eddiego Veddera i Kurta Cobaina tańczących ze sobą na rozdaniu nagród MTV oraz tego samego Veddera, niezbyt pewnie trzymającego się na nogach podczas występu na koncercie z okazji premiery Singles i wspominającego po latach ile z tego wieczoru pamięta. Ciężko też było zachować powagę przy okazji zwiedzania domu Stone’a Gossarda, który starał się bardzo znaleźć u siebie cokolwiek związanego z zespołem, co skończyło się namierzeniem w szafce brudnego kubka po kawie z koncertów w Meksyku oraz odnalezieniem statuetki Grammy w... piwnicy. Jak przyznał gitarzysta, płyty Pearl Jam, które stały na jego półce, ktoś mu przyniósł jakiś czas wcześniej, żeby mógł sobie przypomnieć kilka utworów przed trasą. Były też jednak w filmie momenty przygnębiające, przy których łzy same napływały do oczu. Jednym z nich było z pewnością wspomnienie festiwalu w Roskilde, gdzie podczas koncertu Pearl Jam zginęło dziewięcioro fanów, stratowanych przez tłum. Mina przerażonego Veddera, spoglądającego ze sceny, jest czymś, co zostaje w pamięci na długo po wyjściu z kina. Sentymentalnie zrobiło się także podczas wspomnień muzyków o Andym Woodzie z Mother Love Bone, czy też w czasie materiału video, prezentującego pierwsze w historii wykonanie utworu Mother Love Bone na koncercie Pearl Jam, w 10. rocznicę powstania tego drugiego zespołu.

Pearl Jam Twenty to film pełen emocji. Nastrój zmienia się w zależności od omawianego rozdziału z historii grupy, ale nad całym filmem unosi się specyficzny duch sceny Seattle. Pearl Jam to zespół już dwudziestoletni, ale to wciąż grupa bardzo świadoma swoich korzeni i pielęgnująca pamięć o tym, co działo się na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych na przełomie lat 80-tych i 90-tych. To także wspomnienie zmarłych przyjaciół oraz przedstawienie, w jaki sposób młodzi muzycy ze stanowczo zbyt dużymi pokładami energii, stali się jednym z najbardziej szanowanych zespołów ostatnich dziesięcioleci. To w końcu historia o tym, że nie wszystko w międzyczasie było piękne i kolorowe. Nie ma tu słodzenia i wzajemnego głaskania się po głowach. Muzycy otwarcie wspominają swoje pierwsze wrażenia, związane z poznawaniem się, a także czasy, kiedy zespół niemal się rozpadł. Z tego wszystkiego wyłania się jednak obraz grupy, w której wszyscy muzycy darzą się ogromnym szacunkiem, a więzy ich łączące wykraczają daleko poza powierzchnie sceny koncertowej.

Ten dokument w dużej mierze przypomniał mi, jak bardzo uwielbiam nie tylko Pearl Jam, ale całą scenę muzyczną Seattle. Bo to właściwie nie jest jedynie dokument o jednym zespole. Owszem, Pearl Jam naturalnie zajmuje tu centralne miejsce, ale jest też czas na wspomnienie innych, związanych z nimi kapel, jak Mother Love Bone i Temple Of The Dog. Jest też Chris Cornell, wokalista Temple Of The Dog i Soundgarden, a przede wszystkim bliski przyjaciel zespołu, opowiadający o początkach swojej znajomości z muzykami Pearl Jam. Mamy także archiwalne wypowiedzi Kurta Cobaina, które dobitnie udowadniają, że konflikt między Nirvaną, a Pearl Jam był w dużej mierze wymysłem mediów. Pearl Jam Twenty to także, a może przede wszystkim, muzyka. Od wzruszających wykonań Crown Of Thorns i odśpiewanego przez publiczność utworu Better Man, przez szalony występ na festiwalu Pinkpop i pełne niecodziennych, akrobatycznych popisów młodego Veddera, koncerty z początków działalności zespołu, po prywatne nagrania, przedstawiające proces tworzenia utworu Daughter. Nic dziwnego, że nikt nie chciał wychodzić z sali kinowej, nawet podczas napisów końcowych. To jeden z tych dokumentów, który mógłby trwać bez końca.

Film to jednak nie wszystko. W sklepach ukazało się właśnie wydawnictwo płytowe, będące uzupełnieniem dokumentu. Na PJ20 znajduje się 29 kompozycji, których fragmenty usłyszeć można w filmie. Podwójny album zaopatrzony jest też w kilkudziesięciostronicową książeczkę z opisami poszczególnych utworów. Wśród nich liczne dema i nagrania zarówno z koncertów, jak i prób przed nimi. Pozostaje czekać jeszcze na oficjalne wydanie filmu. Dla tych, którzy nie byli w stanie dotrzeć wczoraj do kina, będą to na pewno znakomicie spędzone dwie godziny, a i ci, którzy obraz już widzieli, na pewno chętnie zobaczą go ponownie.

Komentarze

Tomek pisze…
Świetna recenzja. Poza filmem i soundtrackiem jest jeszcze książka, która stanowi idealne uzupełnienie filmu ( https://secure.pearljam.com/store/product.spring?sku=4125 ). Polecam!
Bizon pisze…
a, to widzisz, czytalem, ze bedzie ksiazka, ale bylem pewny, ze to jednak jeszcze nie wyszlo. dzieki za info :)