Są płyty, na które fani
czekają latami. Są płyty,, które po tym czasie, niekiedy po wielu
latach, przynoszą gorzkie rozczarowanie. Są też takie, które
pomimo wielkich oczekiwań i związanej z tym obawy, zmieniają obraz
artysty, który po długim milczeniu, lub pomimo kiepskiej passy, pokazuje
światu materiał pełny, mocny i wyrazisty. Taką płytą, na którą
czekałam z wypiekami na twarzy, była Aya. Najmłodsze dziecko Kasi
Kowalskiej.
Kasia, której debiut,
Gemini, w roku 1994 wstrząsnął polską sceną muzyczną, od
początku postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Doskonale przyjęty
album, który ostatecznie dorobił się platyny, zawsze był
wymieniany jako jej największe dzieło. Pomimo ukazywania się przez
kolejne lata następnych albumów. Teraz zastanówcie się: jak musi
się czuć artystka, wrażliwa dusza, na dodatek mocno doświadczana
przez życie, której niemal bezustannie przypomina się, że
najlepsze już zrobiła i to w wieku 20 lat? Może i nie było tak
dosłownie, ale dało się wyczuć, że kolejne albumy nie są już
tak ciepło przyjmowane. Chociażby bezlitośnie mierząc to ilością
sprzedanych egzemplarzy.
Ale przecież są artyści, którym
wybaczymy wszystko, bo cenimy ich za to, jakimi są ludźmi
(przynajmniej na tyle, na ile dadzą się poznać w wywiadach, czy na
koncertach), są tacy, którym wierzymy i w których wierzymy do
ostatniego tchnienia. Dla mnie taką artystką jest Kasia Kowalska.
Nigdy nie zapomnę koncertu w łódzkim klubie Fanaberya, w roku
2001, kiedy jako nastoletnia fanka stałam, zauroczona, pod sceną,
ściskając okładki płyt Gemini i Antidotum oraz zeszyt z wycinkami
na temat Kasi (kiedyś chyba każdy miał taki, ze swoimi idolami).
Pierwszy raz widziałam na żywo swoją ulubioną wokalistkę, której
depresyjne teksty wyłam na cały głos od wczesnej podstawówki.
Była piękna, miała cudowny głos, fantastyczną skalę, doskonałą
set listę. Uścisnęła moją rękę, a ja zaniemówiłam, podając
bez słowa zeszyt. Do dziś mam autograf z dedykacją i nigdy nie
zapomnę tych chwil, które na zawsze związały mnie z Kasią i jej
twórczością. Dlatego niecierpliwie czekałam na Ayę, kiedy
już dowiedziałam się, że płyta jest w planie. A kiedy usłyszałam
tytułową kompozycję, zaniemówiłam. A raczej miałam do
powiedzenia jedno: „Kasia nareszcie jest Kowalska!”. A jak
prezentuje się całość?
Wymowność prostoty |
Spójnie. Nowocześnie.
Rockowo. Emocjonalnie. Takie słowa przychodzą mi na myśl, kiedy
wracam (a wracam niemal codziennie!) do Ayi. Czuć, że Kasia
przeszła długą, artystyczną drogę, czuć niezwykłą wrażliwość
muzyczną i umiejętność wykorzystania współczesnych trendów
muzycznych. Z drugiej strony – słychać, że Kasia poniekąd
wróciła do korzeni. Nie tylko w warstwie tekstowej (Alannah -
„(...)zabierz mnie i spokój wróć”), ale także muzycznie. Jest
tak rockowo, jak miało być na Antepenultimate (moje wielkie
rozczarowanie – więcej TU) i tak „amerykańsko”, jak może być
tylko na płycie inspirowanej kulturą, spirytyzmem i naturą obu
Ameryk. Bo czuć w tej muzyce piach, suchość w ustach, palące
słońce i jednoczesny chłód wymieszany z gorącem. Czuć, że
ktoś, kto przelał swoje emocje i przeżycia na papier, mógł
zranić stopę o przydrożny cierń. Szczególnie mocnym momentem
albumu jest dla mnie drugi utwór, Dla Taty. Myślę, że
każdy, kto stracił kogoś bliskiego, poczuje tutaj, mimo żywego
rytmu i optymistycznego, niemal afirmacyjnego tekstu, znajomy ścisk
w gardle. To piękne wyznanie uczuć do bliskiej osoby, której głosu
nie dane będzie już usłyszeć. Jednocześnie kompozycja daleka
jest od łzawego, balladowego klimatu, którego można spodziewać
się po utworze inspirowanym stratą. Piękne, wzruszające
i uniwersalne.
Oczywiście, to nie jedyna dobra kompozycja na tej
płycie. Właściwie trudno doszukiwać się tutaj słabych momentów.
Nowoczesność i lekkość Ayi to także zasługa
instrumentarium. Zgrabnie i mądrze wykorzystane perkusjonalia,
banjo, kontrabas czy fortepian, budują przytulną atmosferę. Jednocześnie nie brak tu przestrzeni - harmonie, chórki i główne wokale uzupełniają i domykają świetne kompozycyjnie utwory. Cudowna melodyka wokali to zdecydowanie zaleta tej płyty. Tradycyjne już u Kasi, wszechobecne chórki i
nałożone linie wokalne, przypominają stare dobre lata
dziewięćdziesiąte. Ale nie myślcie, że przez to Aya brzmi
staroświecko. Wręcz przeciwnie! Umiejętnie łączy stare z nowym i
wlewa prosto w ucho najcudowniejszej jakości muzykę. Na to
czekałam!
Nostalgicznie i jazzująco brzmi Czerń i biel - przyjemny, wolniejszy fragment płyty. Jest intymnie,
emocjonalnie, kobieco, delikatnie. Gitarowe i pół-żartem,
pół-serio klimaty wracają w Miłosnych Zbrodniach. Kasia puszcza
oko – „są pragnienia w nas, których nie poskromisz, choćbyś
bardzo chciał”.
Okej, ale pisałam, że jest rockowo, a tutaj
jakieś smęty? Proszę bardzo, z odsieczą przybywają dwa mocne
numery, Przebaczenia akt i Krew ścinanych drzew. Tutaj
naprawdę można poczuć się, jakby od wydania Gemini minęło
ledwie parę lat. Podobny, mocny, dołujący adresata ton. Silna
kobieta, po trudnych doświadczeniach, niczego się już nie boi,
idzie przed siebie z podniesioną głową. Girl power! Bardzo
wzmacniające teksty.
Aya to bardzo dobry, mocny
materiał, który śmiało możecie postawić na półce obok
nieśmiertelnego, wspomnianego tu wielokrotnie Gemini. Trudno uciec od porównań - nawet okładki są nieco podobne! Z obydwu
spogląda na nas Kasia – ta sama, a przecież tak odmieniona. Na
Ayi silniejsza, na Gemini jeszcze niepewna tego, co przed nią,
ale jednak zdecydowana. Ciemne oczy mówią „Oto ja. Żadnych gier
i zbędnych słów”.
// TNT 2018
Komentarze