Ile diabła w Diable? Ile kwasu w Kwasie?

Każdy z nas, maniaków muzyki, względnie - fanów, ma w swoim kalendarzu moment, kiedy wychodzi najbardziej oczekiwana przez niego płyta roku. W moim przypadku takim albumem był najnowszy krążek Acid Drinkers - La Part Du Diable, trzynastka w dorobku kapeli wśród w pełni autorskich longplayów, a piętnasty, jeśli liczyć Fishdick oraz Fishdick Zwei - wypełnione coverami. Rzecz wyczekiwana (od ostatniej płyty z premierowym, w pełni autorskim materiałem upłynęły już 4 lata), owiana mgiełką tajemnicy (niemal żadnych przecieków ze studia, enigmatyczne wiadomości pojawiały się jedynie na oficjalnym forum Acidów). Z lekkim drżeniem oczekiwałam dnia premiery - w końcu poprzednie albumy miały większą promocję, choćby w postaci raportów ze studia czy zdjęć. W przypadku La Part Du Diable - cisza. Zresztą - po premierze promocja także nie zachwyca, choć kilka recenzji na większych portalach już zdążyło się pojawić. Jako, że i ja dostałam swój egzemplarz tuż do premierze (z bonusami, warto dać zarobić kapeli bezpośrednio!) spieszę podzielić się wrażeniami. 
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to oczywiście okładka, a ta, od momentu ujawnienia, budziła we mnie niechęć. I kiedy wreszcie trzymam ją w rękach, mam nieodparte wrażenie, że panna, przedstawiona na okładce, to nie tyle legendarnie piękna słowianka (skojarzenie determinowane wiankiem i blond warkoczem), ale jedynie pozorna piękność, o silnych dłoniach, zdolnych przywalić nachalnemu absztyfikantowi. Rzecz jasna pod tą blond czupryną ukrywać się może zarówno słynna świtezianka, jak i południca, rusałka, nocnica czy inna nimfa. Każda z wymienionych, choć zewnętrznie piękna, wedle podań i legend ma niecne zamiary wobec ludzi - wybór takiej postaci koresponduje więc z tytułem płyty. A co ciekawe, wewnątrz okładki oraz w (dość ubogiej swoją drogą) książeczce z tekstami znajdujemy kolejne odsłony tej samej panny. Wydaje mi się, że nawet ciekawsze. W szczególności jestem zwolenniczką trójkolorowego rysunku z okładki książeczki. 

Ale ponieważ nie ocenia się płyty po tym, jak wygląda (choć to miłe, gdy i strona wizualna zadowala zmysły)... 
Acidzi serwują na początek bardzo mocny i bardzo acidowy otwieracz. Kill The Gringo to gwarancja młynu pod sceną! Wokale przypominają mi te znane z Verses Of Steel, ale całość brzmi zdecydowanie bardziej w stylu starszych płyt Acids. Jest mocno, bezkompromisowo, szybko, są blasty (Ślimak!!!). Jednym słowem - czad. The Trick to pierwszy z moich faworytów - pozornie nieskomplikowany, kopie od pierwszych sekund i zostawia pod czaszką motywy, które bujają i solówki, które z pełnym przytupem wgniatają w ziemię rozochoconego słuchacza. Galopada gitar i po prostu RE-WE-LA-CYJ-NY refren sprawiły, że już po kilku odsłuchaniach nuciłam w głowie i pod nosem zapamiętane frazy. 100% kwasu w kwasie! Singlowy Old Sparky dużo zyskał przy odsłuchu na domowym sprzęcie - i potwierdziły się skojarzenia z materiałem "versetowym". Choć nadal postrzegam ten numer za odrobinę nudny, to jednak refren wpada w ucho i nie da się ukryć, że będzie to koncertowy walec. No właśnie, ale już walec, a nie potańcówka na granicy wytrzymałości mięśni łydek. On The Beautiful Bloody Danube od początku skojarzył mi się z Acidofilią (bębny! brzmią mocarnie!), co bynajmniej nie jest ujmą. Jest jednak ciut szybciej, choć mniej "duszno". Fajny klimat, ale czegoś tu brak - może właśnie jest zbyt przestrzennie? Refren w porządku - zapada w pamięć i daje się zaśpiewać przy goleniu nóg. Dance Semi-Macabre to już działka Yankiela - słychać od razu, że będzie stonerowo, ciężko, walcowato w dobrym tego słowa znaczeniu. Acids znowu zwalniają, ale darcie Yankiego sprawia, że Dance... w ogóle się nie dłuży, a wręcz sprawia wrażenie muzycznej świeżynki, czegoś nowego. Właściwie wokalnie oparty na kilku dźwiękach, wprowadza niepokojący klimat, blisko powiązany z okładkową panienką. Trudno nie zwrócić uwagi na niesamowite gitary i niezwykle "rozbujaną" perkusję. Dobra rzecz!

V.O.O.W. to chwila oddechu po miażdżących poprzednikach, zaczyna się na nieco panterową modłę. Zastanawia mnie tylko linia wokalu w tym numerze - jakoś do mnie nie przemawia, w przeciwieństwie do refrenu i miłych dla ucha solówek. No i czuć tutaj klimat The State Of Mind Report, co pewnie zdecydowało o tym, że nie przełączam, tylko za każdym razem słucham z przyjemnością. Kiedyś trzeba odpocząć od trząchania dynią. Dalej - kolejny z moich ulubionych, czyli Bundy's DNA opowiada historię seryjnego zabójcy, Teda Bundy'ego.Wielokrotne morderstwa, dokonywane przez tego miłego z wyglądu  mężczyznę (znów kłania się motyw wilka w owczej skórze), przysporzyły mu sławy, podobnie jak dwukrotna ucieczka z rąk wymiaru sprawiedliwości. Dobry numer, okraszony mocnym tekstem, świetnie zaśpiewany, rewelacyjnie zagrany. Murowany młyn na koncertach. Utworem, który porusza do głębi, nie tylko ze względu na świetną wprost kompozycję i moc, z jaką zmiata słuchacza, ale i ze względu na historię, do której nawiązuje, jest Andrew's Strategy. Opowiada o dość świeżej sprawie, czyli tragedii, która miała miejsce w Oslo i na wyspie Utøya w Norwegii: Anders Breivik zastrzelił w zamachach, których dokonał  22 lipca 2011 roku, 77 osób. Historia, która wstrząsnęła tym spokojnym narodem jak i całą Europą, ma dzisiaj swój epilog w postaci odsiadki przez Breivika kary 21 lat więzienia z możliwością nieograniczonego przedłużania wyroku (najwyższy wymiar kary w Norwegii). I choć Andrew's Strategy przypomina kompozycje, które znalazły się na ostatnim krążku Flapjacka - Keep Your Heads Down (przypadek? ;>), to jest niewątpliwie jednym z lepszych numerów na płycie. Choć długi, nie dłuży się zanadto - nieco przygnębiający klimat pogłębiany przez "apatyczne" zagrywki może wręcz skłonić do refleksji. Zamykające utwór, dość... zaskakujące "mniam, mniam" przypomina, że mimo wszystko mamy do czynienia z Acidami, bo przecież: "the monster's eating their dreams...". 
Chwile zadumy w Andrew's Strategy kończy definitywnie The Payback - drugi ze zdecydowanie najmocniejszych i najlepszych strzałów na La Part Du Diable. Mocno slayerowy, a jednocześnie mocno acidowy (tempa, wokale, gitary, bębny - full serwis, 100% Acid!). Po mocnym The Payback pora na Broken Real Good, który buja wprost niebywale. Świetny rytm, który ciągnie na parkiet niczym rozpalona partnerka. Znowu panterowo, miejscami motorheadowo, a główny riff nie chce wyjść z głowy. I znowu - kwaśne klimaty, aż miło. Na deser dostajemy, na dawną acidową modłę, walcowaty żarcik muzyczny - Zombie Nation w wykonaniu Yankiela. No bo przecież jeśli zombiaki - to tylko Wojciech. A jest to kolejny numer, który nie chce wyjść z głowy. Buja, zapada w pamięć, rozluźnia. Zdecydowanie lubię!
La Part Du Diable to zbiór autocytatów (kto wie - świadomych, czy nie), nawiązań do klasyki metalu i rocka. Mimo wszystko jest coś charakterystycznego dla tej płyty - nie jest ona szczególnie spójna jeśli chodzi o stylistykę, jednak jeśli zgłębić teksty, przewijają się wspólne motywy i nietrudno powiązać je z oprawą graficzną płyty. Może nie jest to arcydzieło, ale nie tego oczekiwałam - czekałam na łojenie w starym, acidowym stylu i to się udało. Przy okazji kilka niespodzianek, kilka nudnawych momentów, ale w ogólnej ocenie zdecydowanie jestem na TAK, a nawet bardziej. I już przebieram raciczkami na myśl o zbliżających się koncertach. Bo z pewnością warto sprawdzić ten materiał na żywo. The Good, the Bad and the Diable już się rozkręca!

Komentarze

Czy smakuje pisze…
Rzetelna recenzja, ciekawy styl. Szacuneczek. Mój ulubiony cytat: "Refren w porządku - zapada w pamięć i daje się zaśpiewać przy goleniu nóg" .
Anonimowy pisze…
Nudą to Ci z dupy wieje !
TNT pisze…
Drogi Anonimowy, zapraszam do skonfrontowania tej, jakże śmiałej, tezy, z rzeczywistością! I pozdrawiam.