High Voltage Festival 2011, czyli jak rośnie napięcie u fanów rocka - część 2.

Pierwszy dzień High Voltage Festival 2011 pełen był muzyki na najwyższym poziomie. Dzień drugi zapowiadał się co najmniej tak samo ciekawie. Dla mnie, podobnie jak sobota, niedziela zaczęła się od wizyty przy Scenie Progresywnej, gdzie jako trzeci w kolejności, grał zespół Curved Air. Dokonania tej grupy były dla mnie do tej pory w większości nieznane, ale po szybkim zapoznaniu się z biografią Curved Air zdecydowałem, że chyba warto zobaczyć ich na własne oczy. Jak to często bywa z zespołami powstałymi przed około czterdziestu laty, obecny skład Curved Air z tym z lat 70-tych ma niewiele wspólnego. Najlepsze dla zespołu czasy pamiętają jedynie perkusista Florian Pilkington-Miksa oraz wokalistka Sonja Kristina Linwood. I to właśnie ona, wraz z obecnym skrzypkiem grupy, Paulem Saxem, byli w centrum uwagi przez większość występu. Curved Air wsławił się tym, że była to jedna z pierwszych progresywnych grup, która w swojej muzyce wykorzystywała skrzypce. Instrument ten w dalszym ciągu stanowi ważny element twórczości zespołu. W ciągu około 40 minut, Curved Air zaprezentowali swoje najbardziej rozpoznawalne utwory, jak It Happened Today, Young Mother i Back Street Love. Mam jednak nieodparte wrażenie, że będąca niegdyś niezwykle atrakcyjną wizytówką zespołu Sonja Kristina, wraz z upływem lat i niestety przybraniem więcej niż kilku kilogramów, w swoich scenicznych zachowaniach coraz bardziej przypomina wokalistkę Tercetu Egzotycznego. Do tego jej głos, choć wciąż bardzo mocny, ma obecnie dość męczącą barwę. Paul Sax też nie zawsze trafiał w odpowiednie dźwięki, grał początkowo jakby obok zespołu, a cała pierwsza połowa występu była nieco beznamiętna i chaotyczna. To mało korzystne pierwsze wrażenie dość skutecznie zatarł zagrany pod koniec setu utwór Back Street Luv, największy hit zespołu. Podejrzewam jednak, że muzyka Curved Air dużo lepiej sprawdza się podczas intymnych, klubowych koncertów, a nie na otwartej przestrzeni, gdzie jest w dodatku chwilami wymieszana z dźwiękami dobiegającymi ze Sceny Metalowej.

Dużo lepsze wrażenie zrobił na mnie występ zespołu Michaela Schenkera, na który udałem się pod Scenę Główną. Według programu imprezy, były gitarzysta Scorpions i UFO miał wystąpić wspomagany przez wielu znakomitych gości. I tak właśnie było. Zaledwie 40 minutowy set wypełniły najbardziej znane utwory z repertuaru dwóch byłych zespołów Michaela oraz kilka solowych kompozycji, w tym śpiewany przez Doogie White’a utwór Before The Devil Knows You’re Dead, pochodzacy z najnowszej płyty Schenkera, Temple Of Rock. A goście? Ci pojawiali się w zasadzie w każdym utworze. Cały koncert za perkusją przesiedział Herman „Ze German” Rarebell, były pałker Scorpions. W utworze Rock You Like a Hurricane zagrał starszy brat Michaela, Rudolf Schenker – będący od kilkudziesięciu lat filarem niemieckiego zespołu. W utworze Rock Bottom, gitarzystę wspomagał basista UFO, Pete Way. Wszyscy oni, wraz z Jeffem Scottem Soto oraz pozostałymi muzykami Michael Schenker GroupMichaelem Vossem, Elliottem Rubinsonem i Waynem Findlayem, wykonali porywającą wersję najbardziej chyba znanego utworu UFO, Doctor Doctor. Koncert Schenkera był niewątpliwie wspaniałą podróżą w czasie dla fanów hard rocka z lat 80-tych. Nowy utwór, to natomiast stylistycznie dość oczywiste nawiązanie do twórczości Ronniego Jamesa Dio.

Zadowolony z pierwszej tego dnia możliwości chóralnego odśpiewania paru hitów, jak na skrzydłach pomknąłem pod Scenę Progresywną, gdzie właśnie swój pierwszy tego dnia utwór kończył grać zespół Mostly Autumn. Brytyjczycy gości specjalnych nie mieli, ale na scenie było nie mniej tłoczno. Septet nie zdecydował się na zagranie swoich najbardziej znanych utworów, zamiast tego oferując mały przegląd twórczości z pierwszych płyt, doprawiony kompozycją Deep In Borrowdale z zeszłorocznej płyty Go Well Diamond Heart. Nowa główna wokalistka zespołu, Olivia Sparnenn, udzielająca się wcześniej przez kilka lat na płytach zespołu w chórkach, czarowała na scenie nie tylko głosem, ale i wdziękiem. Duety wokalne Olivii i lidera zespołu, Bryana Josha, to niewątpliwie jedna z cech charakterystycznych ich twórczości, zawierającej sporo odniesień do muzyki folkowej, ale też do rocka progresywnego spod znaku Pink Floyd czy wczesnego Genesis. Mostly Autumn to na pewno dobrze naoliwiona, siedmioosobowa maszyna, a muzyka zespołu, choć może niezbyt innowacyjna, jest miłym i wartym poznania połączeniem rocka z tradycyjnymi zagrywkami folkowymi.

Gdy Mostly Autumn żegnali się z publicznością, ja byłem już ponownie w drodze pod Scenę Główną, by zobaczyć największą dla mnie niewiadomą tego festiwalu, zespół Thunder. Dla Anglików była to jednorazowa reaktywacja i pierwszy występ od dwóch lat. Jak powiedzieli w wywiadach członkowie zespołu, wszyscy są nadal kumplami, w dodatku mieszkają w większości niedaleko Victoria Park, więc kiedy dostali propozycję zagrania na festiwalu, wystarczyło parę dni prób, by wszystko zagrało jak trzeba. Grupa ta w Polsce nie jest zbyt znana, stąd moje zdziwienie dość wysoką pozycją Thunder na koncertowej rozpisce. Zdziwienie to jeszcze się zwiększyło, gdy okazało się, że kilkanaście tysięcy ludzi pod sceną doskonale zna słowa wszystkich granych tego popołudnia utworów, a w dodatku dość sporo osób ubranych jest w koszulki Thunder. Tak to już czasem bywa, że zespoły niemal kultowe w jednym kraju, nie zawsze posiadają taki sam status gdzie indziej. Żeby się o tym przekonać, wystarczyłoby pewnie spytać grupę Budgie, czemu tak często zagląda akurat do Polski. Wracając do występu Thunder, zespół zaprezentował swoje największe, doskonale znane Anglikom, hity. Znajdujący się w fantastycznej formie wokalnej Danny Bowes z łatwością owinął sobie publiczność wokół małego palca i dyrygował nią niczym Freddie Mercury, zachęcając do wspólnych śpiewów, podskoków, a nawet dyskutując na temat płci jednego z fanów, który śpiewał partie, przewidziane przez Bowesa dla zgromadzonych pod sceną pań. Energiczny, niezwykle łatwo wpadający w ucho hard rock, z łatwo zapamiętywalnymi refrenami, nie mógł się nie spodobać na takiej imprezie. Nic dziwnego, że jeszcze w trakcie festiwalu pojawiło się wiele głosów, że był to najlepszy występ weekendu. Sam zespół był tak zadowolony z przyjęcia, że nie wykluczył kolejnego jednorazowego występu w okolicach Świąt Bożego Narodzenia. Podczas niespełna godzinnego występu, muzycy zagrali nie tylko hity ze swoich pierwszych, wydanych na początku lat 90-tych, płyt (Gimme Some Lovin’, Dirty Love), ale też świetnie przyjęte utwory sprzed zaledwie kilku lat – The Devil Made Me Do It i I Love You More Than Rock ‘N’ Roll. Niewątpliwie, byli dla mnie nie tylko największą niewiadomą, ale i najprzyjemniejszym zaskoczeniem High Voltage Festival, udowadniając mi przy tym, ile tych bardziej i tych mniej znanych zespołów czeka wciąż na odkrycie przeze mnie. Te 50 minut wystarczyło, żebym chciał poznać więcej w niedalekiej przyszłości.

Podobnie jak dnia poprzedniego, po zejściu ze sceny zespołu numer 3 na festiwalowej rozpisce Sceny Głównej, stanąłem przed dylematem, czy zapewnić sobie dobrą pozycję przed występem Black Country Communion, grupy, na którą czekałem najbardziej, czy może udać się na choćby 20 minut koncertu Spock’s Beard. Decyzja taka sama, jak dzień wcześniej, co niestety oznaczało, że koło nosa przeszedł mi nie tylko koncert byłego zespołu Neala Morse’a, którego solowy występ odpuściłem sobie o podobnej godzinie dnia poprzedniego, ale też nie byłem świadkiem dołączenia Morse’a do jego byłych kolegów na ostatnie 2 utwory. Podobno nie można mieć wszystkiego... O czym zresztą przekonałem się w niedzielę jeszcze raz.

Oczekiwanie na Black Country Communion dobiegło końca i przez około godzinę miałem po razy pierwszy w życiu okazję obejrzeć i wysłuchać na żywo jednego z moich ulubionych wokalistów wszech czasów, Glenna Hughesa. Glenn, któremu za niespełna miesiąc stuknie „60tka”, jest tradycyjnie w świetnej formie, nadrabiając z nawiązką za niezbyt udane w jego wykonaniu lata największej sławy, które omal nie zakończyły się jego przedwczesnym zejściem z przyczyn podobnych, jak w przypadku Amy Winehouse. Glenn jednak wyszedł z uzależnień i chyba nigdy nie miał w sobie tyle energii, co teraz. Do tego, po wielu udanych, choć nie zawsze rockowych płytach solowych, znalazł ludzi, z którymi jeszcze raz w życiu postanowił stworzyć prawdziwy hard rockowy zespół. Występ Hughesa, Bonamassy, Bonhama juniora i Sheriniana to prawdziwa bomba energetyczna. Zespół nakręcał się coraz bardziej wraz z fantastycznym przyjęciem kolejnych, pochodzących z dwóch dotychczasowych płyt, utworów. BCC oczarowało tłum wybuchową mieszanką szybkich, pełnych energii kawałków, takich jak The Outsider, Black Country i Man In The Middle, oraz klimatów bardziej stonowanych i rozbudowanych, w postaci Song Of Yesterday, śpiewanego głównie przez Bonamassę. Największe emocje nastąpiły jednak pod koniec występu kwartetu. Najpierw Joe Bonamassa ponownie przejął obowiązki wokalisty, śpiewając swój najbardziej znany solowy utwór, The Ballad Of John Henry, w którym zaprezentował również umiejętności „gry” na thereminie. Następnie, na zakończenie, zespół zagrał utwór Burn - klasyk z czasów, gdy Hughes był członkiem Deep Purple. To był niewątpliwie jeden z najlepszych momentów tego weekendu. A cały występ? Moje uwielbienie dla tego zespołu jest tak wielkie, że panowie musieliby się bardzo postarać, żebym był po ich koncercie zawiedziony. Ale nic takiego nie mogło mieć miejsca. Stanowczo zbyt krótki występ Black Country Communion to dla mnie zdecydowanie najlepszy moment całego festiwalu.

To jednak nie był koniec muzyki na najwyższym poziomie tego dnia. Po pożegnaniu BCC, pognałem co sił w nogach na trwający już na małej scenie występ absolutnej legendy, Jethro Tull. Ian Anderson niezmiennie, jak za starych lat, nie tylko śpiewa i gra na wszystkim, co wpadnie w jego ręce, ale też tryska dobrym humorem z dużą dawką autoironii. Występ składał się głównie z utworów, nagranych w najlepszych dla zespołu latach 70-tych, choć nie zabrakło dość średniej wycieczki w czasy nieco późniejsze, w postaci Budapest. Ian Anderson, ciągnący wraz z gitarzystą Martinem Barre wózek o nazwie Jethro Tull, wydaje się być niezmordowany i wraz ze zmieniającymi się co jakiś czas pozostałymi muzykami formacji, gra prog/folk rocka na najwyższym poziomie. Niestety, jako że zbliżała się godzina pojawienia się na Głównej Scenie gwiazdy wieczoru, musiałem przedwcześnie opuścić występ Jethro Tull i nieświadomie przegapić nie tylko zagrany na koniec setu zasadniczego megaklasyk Aqualung, ale też wykonany na bis Locomotive Breath, podczas którego do zespołu dołączył, świeżo po własnym koncercie, Joe Bonamassa.

Wtedy jednak nie miałem o tym pojęcia, więc po raz ostatni pokonywałem drogę między dwiema największymi scenami, z oddali słysząc dźwięki najpierw intra, a później Under A Glass Moon, który rozpoczął występ gwiazdy drugiego dnia festiwalu, Dream Theater. Set zaskoczeniem nie był żadnym. W związku z niedawnym dołączeniem do zespołu nowego perkusisty, Mike’a Manginiego, grupa gra podczas obecnej trasy ten sam zestaw kompozycji, składający się z jednego utworu z każdej studyjnej płyty DT oraz nowej, bardzo dobrze przyjętej przez fanów kompozycji, On The Backs Of Angels. Mangini, mimo kilku drobnych i pewnie niezauważalnych dla większości wpadek, prezentował się wyśmienicie i zdaje się być coraz lepiej zgrany z resztą zespołu. Nie jest to jednak wielką niespodzianką biorąc pod uwagę, że to niezwykle ceniony w świecie muzyk. Więcej obaw miałem tradycyjnie o formę wokalną Jamesa LaBrie, który nie zawsze jest w stanie sprostać niezwykle wymagającemu materiałowi zespołu. Tym razem jednak, moje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Wokalista radził sobie imponująco z utworami z każdej kolejnej płyty Dream Theater, dając wraz z kolegami koncert, którym udowodnili, że zasłużyli na miano gwiazdy festiwalu. Na bis, publiczność otrzymała utwór Learning To Live, jedną z najpopularniejszych kompozycji zespołu, po której festiwal High Voltage 2011 przeszedł do historii.

Jaki więc był ten festiwal? Był niesamowitym zgromadzeniem świetnych, choć czasami nieco zapomnianych zespołów sceny hard i prog rockowej. Zresztą, jeśli przy wejściu na teren festiwalu, uśmiechnięta ochrona życzy miłej zabawy, pomiędzy scenami przechadzają się tłumy ludzi w koszulkach niemal wszystkich znanych zespołów rockowych i metalowych (nie zabrakło też polskich akcentów w postaci koszulek Riverside i Behemoth noszonych przez ludzi, którzy na Polaków nie wyglądali, co zawsze cieszy), do dyspozycji jest ponad 30 różnych rodzajów piwa i świetna muzyka, a do tego wszystkiego jest piękna, zupełnie nieangielska pogoda, a porządkowi na pożegnanie życzą wychodzącym dobrej nocy, to taka impreza nie może się nie podobać.

Oczywiście, nie wszystko wyglądało idealnie. Ceny jedzenia czy koszulek mocno wygórowane, Scena Metalowa ustawiona chyba jednak zbyt blisko Progresywnej, przez co czasami dźwięki z obu miejsc nakładały się na siebie, a kilkunastominutowe nakładki czasowe na dwóch największych scenach wymuszały na fanach nierzadko bardzo trudne decyzje czyj występ odpuścić. To jednak tak naprawdę drobiazgi wobec tego, że miałem okazję przeżyć weekend na festiwalu niezwykłym, jakiego w Polsce chyba niestety długo jeszcze nie będzie, bo o ile organizacyjnie różne imprezy krajowe zaliczane są do ścisłej europejskiej czołówki, o tyle żadna z nich nie trafia tak idealnie w gust fana hard i prog rocka. Wisienką na torcie był dostępny za 10 funtów, pięknie wydany, kilkudziesięciostronicowy program festiwalu z opisem każdego z zespołów, smyczą i zawieszonymi na niej miniaturowymi rozkładami jazdy każdej z festiwalowych scen oraz szczegółowymi opisami każdej dostępnej na festiwalu marki piwa. Do tego na teren festiwalu można było całkiem legalnie wnieść najlepszy nawet aparat fotograficzny z gigantycznym obiektywem i robić tyle zdjęć, ile tylko była w stanie znieść bateria. Czy kiedyś doczekamy się czegoś takiego w naszym kraju? Na pewno robimy już małe kroki w tym kierunku, jednak droga przed nami jeszcze długa, a w jej budowie na pewno nie pomogą nam chińscy robotnicy od A2. Może to i dobrze...

oficjalna strona festiwalu

wszystkie zdjęcia opatrzone adresem musihilation są dziełem i własnością autora artykułu i mogą być dowolnie wykorzystywane prod warunkiem podania źródła ich pochodzenia.

Komentarze