High Voltage Festival 2011, czyli jak rośnie napięcie u fanów rocka - część 1.

W zeszłym roku, na i tak już okazałej festiwalowej mapie Europy, pojawił się nowy twór, wspierany przez stację Planet Rock i magazyn Classic Rock – High Voltage Festival. Skład zeszłoroczny był spełnieniem marzeń wielu fanów starego dobrego rocka, a sam festiwal był areną pożegnalnego koncertu Heaven & Hell, będącego jednocześnie uczczeniem pamięci Ronniego Jamesa Dio. Zacny rozkład jazdy podczas pierwszej edycji High Voltage nie mógł ujść uwadze maniaka hard/prog rockowych brzmień, toteż od wielu miesięcy stopniowo coraz bardziej nakręcałem się myślą o tym, że może pora pierwszy raz w życiu ‘zaliczyć’ jakiś duży festiwal rockowy poza granicami naszego kraju. A że Londyn, w którym odbywa się ta impreza, ze względów zarówno rodzinnych, jak i zawodowych jest wręcz wymarzonym dla mnie celem wakacyjnych wyjazdów, długo zastanawiać się nie musiałem. Swoje wrażenia z tej niezwykłej imprezy postaram się przekazać w formie najbardziej skondensowanej, na jaką mnie w tym przypadku stać, co łatwe nie będzie, jako że w zasadzie mógłbym o tym weekendzie napisać całą książkę. Będą musiały jednak starczyć 2 relacje, jedna z soboty, druga z niedzieli.

Kiedy już doskonale wiadomo było, kto na festiwalu zagra, każdy z uczestników tej imprezy stanął przed nie lada wyzwaniem wybrania zespołów, których nie można nie zobaczyć. Niby proste, ale jeśli ma się do wyboru Scenę Główną, Scenę Progresywną, Scenę Metalową oraz 2 namioty, w których również odbywać się miały koncerty, to zawrót głowy gwarantowany. Żeby sprawę sobie nieco uprościć, po przejrzeniu ofert każdej ze scen, odrzuciłem od razu możliwość zajrzenia do muzycznych namiotów, a także postanowiłem odpuścić sobie całkowicie Scenę Metalową. Jednak i ten zabieg tak do końca nie pozbawił mnie bólu głowy z powodu kłopotów bogactwa, gdyż dwie największe festiwalowe sceny nie tylko oferowały prawdziwy przegląd historii rocka, ale też, niestety, działały niemal przez cały czas równocześnie. Sztuki teleportacji jak dotąd nie udało mi się opanować, z bywaniem w dwóch miejscach naraz też miewam jeszcze kłopoty, trzeba więc było z żalem odpuścić sobie niektóre występy, a inne ograniczyć do kilkunastu lub kilkudziesięciu minut.

Sobota, 23. dzień lipca, przywitała Londyn o dziwo ładną pogodą, co zaskoczyło chyba wszystkich po prawie dwóch tygodniach z mniejszym lub większym deszczem. Ja natomiast powitałem festiwal High Voltage po godzinie 14, wraz z wejściem na Scenę Progresywną zespołu Amplifier. Trio z Manchesteru ma już na koncie 3 duże płyty i coraz odważniej radzi sobie na scenie prog rockowej. Od tego roku, na koncertach wspomaga ich gitarzysta Steve Durose z innego zespołu z Manchesteru, nieistniejącego już Oceansize. Amplifier grał jedynie pół godziny, zdążył jednak solidnie rozgrzać powiększający się z każdą minutą tłum ludzi pod Sceną Progresywną. Zespół wykonał 4 utwory, w tym 3 ze swojej najnowszej płyty, The Octopus. Panowie zdają się radzić sobie coraz lepiej i chyba tylko kwestią czasu jest zapraszanie ich na tego typu imprezy w roli poważniejszej, niż tylko półgodzinna rozgrzewka na bocznej scenie. A o tym, jak Amplifier prezentuje się na żywo, można będzie się przekonać już w czwartek, 28. lipca w katowickim Spodku, gdzie grupa zagra jako support przed Dream Theater.

Półgodzinną przerwę, która następowała zazwyczaj po zejściu każdego zespołu ze sceny, wykorzystałem na szybki spacer po sporej wielkości polu festiwalowym. Tłumy ludzi zaczynały okupować kilkadziesiąt punktów gastronomicznych, namiotów z piwem (ponad 30 różnych marek!) i stoisk ze wszelkiego rodzaju festiwalowymi i muzycznymi gadżetami. Na wgłębianie się w zawartość tychże stoisk czasu jednak nie było, bo na scenie instalował się już zespół Caravan – legenda brytyjskiej sceny progresywno folkowej. Grupa istnieje już od 43 lat i choć jej aktywność w ostatnich latach jest raczej sporadyczna, to jednak podczas ich występu, ze sceny biła energia i szczera radość z grania, mimo sporego stażu. Radości tej zespołowi Caravan mogłaby pozazdrościć niejedna młoda kapela rockowa. Jednak nie tylko tym zespół mnie uwiódł. Po prostu zagrali 40 minut znakomitego progresywnego rocka, podszytego muzyką folkową i jazzem. Występ zwieńczony znakomitymi wykonaniami Golf Girl i Nine Feet Underground porwał chyba każdego pod Sceną Progresywną, a dla mnie był prawdopodobnie najlepszym koncertem pierwszego dnia na tej scenie. Bohaterem tych 40 minut był dla mnie niewątpliwie Geoff Richardson, który co rusz zmieniał instrumenty, grając na altówce, skrzypcach, gitarze, flecie i bliżej niezidentyfikowanym instrumencie perkusyjnym, przypominającym kastaniety.

Po świetnym występie Caravan, przyszła pora na odwiedzenie po raz pierwszy Sceny Głównej, gdzie właśnie instalował się zespół Queensrÿche. Amerykanie rozpoczęli od kawałka Get Started ze swojej najnowszej płyty, Dedicated To Chaos, po czym skupili się na materiale ze swoich pierwszych płyt, wydanych jeszcze w latach 80-tych. Nie zabrakło odśpiewanego z tłumem pod sceną I Don’t Believe In Love, jednego z najbardziej znanych utworów Queensrÿche, pochodzącego z ich magnum opus – Operation: Mindcrime. Panowie z Seattle na pewno dalej wiedzą jak zagrać soczysty heavy prog, choć wysokie zaśpiewy Geoffa Tate’a trącą nieco latami 80-tymi, a i mocy czasem zaczyna im brakować. Warto jednak złapać ich następnym razem, kiedy będą w Europie.

Gdy Queensrÿche kończyli swój występ, ja przemierzałem już pole festiwalowe, sprawiające z każdą przestaną godziną wrażenie coraz większego, by usłyszeć na Scenie Progresywnej grupę Anathema. Zespół braci Cavanagh i rodzeństwa Douglas wciąż stanowi dla mnie pewnego rodzaju zagadkę. Z jednej strony, zachwycam się utworami pokroju One Last Goodbye i Judgement, z drugiej zaś, Anathema nie potrafi mnie wciągnąć całą swoją twórczością. Wątpliwości nie rozwiał sobotni występ grupy. Moich ulubionych utworów nie zagrali, natomiast przez 40 minut obecności na scenie, zaserwowali słuchaczom całkiem niezłą, choć nie zawsze porywającą mieszankę kompozycji nastrojowych (Dreaming Light, A Natural Disaster) i tych intensywnych, pełnych rockowej energii (Closer), skupiając się przede wszystkim na swojej ostatniej, jak dotychczas, płycie, We’re Here Because We’re Here. Czy mamy jeszcze 5 minut? – spytał Vincent Cavanagh. Pan z boku sceny z uśmiechem na ustach pokiwał przecząco głową. A 4? – nie dawał za wygraną wokalista. Reakcja była taka sama. W takim razie dziękujemy i do widzenia – te słowa słyszałem już z oddali, gdyż byłem już w drodze pod Scenę Główną, gdzie właśnie zapowiadano jedną z legend hard rocka, Irlandzki zespół Thin Lizzy.

Słowo wyjaśnienia – Phil Lynott w dalszym ciągu nie żyje. Nie zmartwychwstał też Gary Moore. Jednak gitarzysta Scott Gorham wciąż koncertuje z kolejnymi wcieleniami tego zespołu, mając u boku dwóch muzyków z klasycznego okresu grupy, perkusistę Briana Downeya i klawiszowca Darrena Whartona. Tę trójkę wspomaga od jakiegoś czasu trzech nieco młodszych, choć już też doświadczonych muzyków – basista Marco Mendoza, znany z jednego z późniejszych wcieleń Whitesnake, wokalista i gitarzysta Ricky Warwick, lider The Almighty, znany też z New Model Army, oraz Vivian Campbell - od 20 lat grający w Def Leppard, a wcześniej współautor dwóch klasycznych płyt Dio i członek Whitesnake. Tego ostatniego, w związku z trwającą obecnie trasą koncertową Def Leppard zastępuje przynajmniej do końca roku Richard Fortus, muzyk zespołu, grającego obecnie pod nazwą Guns N’ Roses. Ten zestaw weteranów zaprezentował bardzo dobrze przyjęty, niemal godzinny set, składający się w zasadzie wyłącznie z wielkich hitów Thin Lizzy. Wielotysięczna publiczność chóralnie odśpiewała takie utwory, jak Whiskey In The Jar, The Boys Are Back In Town, czy Waiting For An Alibi. Utwory, grane często na trzy gitary, brzmiały niezwykle potężnie. W kawałku Dancing In The Moonlight, zespół wspomógł Michael Monroe, lider Hanoi Rocks, grając na saksofonie. Mimo, że Phil Lynott nie żyje od przeszło ćwierć wieku, jego muzyka wciąż porywa tłumy i choć używanie nazwy Thin Lizzy przez obecny skład na pewno jest sprawą kontrowersyjną, to jednak warto odrzucić na bok uprzedzenia i po prostu świetnie się bawić, słuchając klasyki rocka w chyba najlepszym obecnie dostępnym wykonaniu. Przy okazji, po raz kolejny można się było przekonać, jak świat muzyczny zatacza koło. W czasie, kiedy koledzy Phila Lynotta grali swój koncert na High Voltage Festival, zaledwie kilka kilometrów dalej policja londyńska wynosiła zwłoki kolejnej wielkiej gwiazdy muzyki, która zniszczyła sobie życie w ten sam sposób, co sam Lynott.

O tym jednak nikt jeszcze wtedy chyba w Victoria Park nie wiedział. Natomiast pod sceną robiło się coraz ciaśniej. Chcąc utrzymać bardzo dobre miejsce, w jakim nieoczekiwanie się znalazłem, postanowiłem z żalem odpuścić koncert Neala Morse’a na Scenie Progresywnej, gdyż po Thin Lizzy, na scenie głównej pojawił się Slash ze swoim zespołem. Były gitarzysta Guns N’ Roses i Velvet Revolver powalił fanów pod sceną, serwując co chwila jedne z najbardziej znanych rockowych hitów ostatnich 25 lat. Podczas trwającego zaledwie niecałą godzinę koncertu, nie zabrakło niespodzianek. O ile zagranie kilku kawałków Guns N’ Roses nie zdziwiło nikogo, o tyle trzy utwory Slash’s Snakepit i zaledwie dwa, w dodatku niesinglowe, z solowej płyty Slasha, to wybór dość zaskakujący. Publiczność szalała przy Nightrain, Sweet Child O’Mine, Rocket Queen i Paradise City, fani Velvet Revolver musieli zadowolić się utworem Slither. Speed Parade, Mean Bone i otwierający koncert utwór Been There Lately przypomniały, że istnieją nagrania Slasha wręcz stworzone dla tych, którzy uwielbiają soczystego hard rocka, ale niezbyt dobrze znoszą głos Axla Rose’a. Wybór utworów z solowej płyty Slasha był, jak już wspomniałem, dość zaskakujący. Brakowało zarówno singlowego By The Sword, jak i śpiewanych na płycie przez koncertującego ze Slashem wokalistę Mylesa Kennedy’ego utworów Back From Cali i Starlight. Zamiast nich dostaliśmy kawałek Ghost, z którym Kennedy radzi sobie nie gorzej, niż śpiewający go w wersji studyjnej Ian Astbury. Drugim utworem z tej płyty był śpiewany oryginalnie przez Lemmy’ego Doctor Alibi. Jako, że lider Motörhead weekend spędzał na koncertach w Kanadzie, obowiązki wokalisty przejął na chwilę basista Todd Kerns i, o dziwo, udało mu się całkiem nieźle „podrobić” legendę rocka. Koncert, jak wspominałem, trwał niespełna godzinę. Stanowczo zbyt krótko, stąd wiele pofestiwalowych opinii, że Slash powinien był dostać tyle samo czasu, ile główne gwiazdy obu festiwalowych dni.

Zanim jednak gwiazda dnia pierwszego, Judas Priest, wyszła na scenę, lotem błyskawicy przeniosłem się po raz ostatni tego dnia pod Scenę Progresywną, by choć przez pół godziny posłuchać Johna Leesa i dowodzonego przez niego obecnego wcielenia weteranów brytyjskiej sceny progresywnej, zespołu Barclay James Harvest. I o ile wysłuchanie najbardziej znanych utworów tej grupy, Hymn i Mockingbird, stanowiło sporą przyjemność, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że znacznie lepiej jako główna gwiazda na tej scenie pierwszego dnia festiwalu poradziłby sobie wspomniany wcześniej Caravan. 64-letniemu Leesowi brakuje energii scenicznej i werwy panów z Caravan, a i pozostali muzycy obecnego składu BJH grali jakby nieco beznamiętnie, choć klimat pod sceną tworzyli całkiem niezły.

Długo jednak tam nie zabawiłem, bo równo o 20:35, swój ponaddwugodzinny koncert zaczynała gwiazda pierwszego dnia High Voltage Festival 2011 – Judas Priest. Zespół, grający podobno swoją ostatnią dużą trasę, będzie niedługo odwiedzał nasz kraj. Warto wybrać się na ich koncert, bo wysokiej formy nie można im odmówić. Na przyjemność zobaczenia legend heavy metalu na własne oczy musiałem poczekać ponad 6 lat. W 2005 roku, zespół w ostatniej chwili odwołał swój występ w Polsce, po śmierci Papieża. Czekać jednak było warto. Odmłodzona nieco grupa (K.K. Downing odszedł kilka miesięcy temu na emeryturę, a w składzie zastąpił go młody Richie Faulkner) pokazała, że warto ją na tej rzekomo pożegnalnej trasie zobaczyć, tym bardziej, jęśli kolejnej okazji miałoby już nie być. Było wszystko, co musi pojawić się na koncercie Judas Priest. Były przebieranki Roba Halforda, który w tempie zmieniania scenicznej garderoby spokojnie mógłby konkurować z Axlem Rosem. Był Harley, na którym Halford wjechał tradycyjnie na scenę podczas Hell Bent For Leather. Były gitarowe pojedynki oraz momenty na złapanie oddechu, jak choćby przy utworze Diamonds And Rust. Był wreszcie jeden z największych klasyków heavy metalu, utwór Breaking The Law, podczas którego Halford nie zaśpiewał ani słowa, pozwalając na te 3 minuty wykrzyczeć się tysiącom ludzi pod sceną. Judas Priest w pełni zapracowali na miano headlinera pierwszego dnia festiwalu, nawet jeśli w takim samym stopniu na to miano zasługiwał Slash.

Pierwszy dzień festiwalu dobiegł końca. Tłum ludzi wylał się z Victoria Park w kierunku okolicznych knajpek oraz stacji metra, sprawnie kierowany przez grupę porządkowych i policji. Wrażeniami muzycznymi tego pierwszego festiwalowego dnia można by obdzielić przynajmniej kilka udanych wypadów koncertowych, ale dzień drugi zapowiadał się równie fascynująco. I taki też był...

c.d.n.

Komentarze