Bo ważne jest to, co nas łączy, a nie to, co dzieli - czyli Jarocin 2016.

Festiwal w Jarocinie na dobre rozstał się ze swoją legendą, która częściowo przydaje miastu sławy, a częściowo obciąża wszelkie wydarzenia, które mają tu miejsce - tak myślałam i pisałam rok temu, gdy pojechałam do Jarocina po raz pierwszy, głównie po to, by zwiedzić Spichlerz Polskiego Rocka i zobaczyć, czy "duch dawnych Jarocinów", jeszcze się gdzieś tam unosi. Odnalazłam go w Spichlerzu właśnie, bo sam festyn (tak, bo z festiwalem kojarzył się raczej bardzo dalece) wyglądał jak każda inna impreza muzyczna z biletami. Drogo, line-up dla nie wiadomo kogo i wesołe miasteczko. Załamana, choć nie do końca rozczarowana, bo przecież nie oczekiwałam zbyt wiele, wróciłam do rodzimego miasta i napisałam gorzki tekst o tym, jak to Jarocin umarł. Ano umarł, dawno temu i niech mu ziemia lekką będzie, bo festiwal w tamtej formie już nie wróci. Może to i z pewnych względów lepiej. W tym roku miałam zweryfikować swoje zeszłoroczne doświadczenia, sprawdzając imprezę z zupełnie innej perspektywy - perspektywy uczestnika i fana. Bo Slayer. Trzeba było więc pojechać.
Line-up był wyjątkowo zachęcający. Trzy dni, a każdego dnia przynajmniej trzy-cztery kapele warte uwagi, do tego konkurs zespołów i codziennie inna, zagraniczna gwiazda. Na dodatek projekt Nowsza Aleksandria i powrót  Sweet Noise, tribute Acid Drinkers dla Motörhead. Musiałam to zobaczyć. Ceny karnetów były dość zaporowe, biletów jednodniowych w ogóle nie opłacało się kupować. Na szczęście mieszkańcy okolic, mieli możliwość zakupu tańszych wejściówek, co było bardzo ładnym gestem ze strony organizatora. Szkoda, że "normalne" bilety kosztowały tyle, co festiwale za miedzą, z dużo lepszą obsadą.
Pierwszy dzień koncertów na Jarocin Festiwalu otworzył Kabanos. Piaseczyńska załoga od kilku lat święci triumfy, gromadząc tłumy na koncertach - dodam, że tłumy wierne i szalone. Prawie tak szalone jak charyzmatyczny lider (swoją drogą coraz chyba grubszy ;> ) - Zenek. A może bardziej? Dobry koncert na otwarcie, choć miłość do Kabanosa już mi przeszła, to jednak trzeba chłopakom oddać, że mają pomysł na siebie, swoją muzykę i konsekwentnie walczą na scenie od wielu lat, właściwie bez wsparcia jakiejkolwiek wytwórni. W podobnym czasie, na scenie "namiotowej", mieszczącej się faktycznie w wielkim, białym namiocie, zaprezentowali się Molly Malone's, czyli coś dla fanów Dropkick Murphys i Flogging Molly. Skoczny, irlandzki punk z polskimi tekstami. Dobre, ale zdecydowanie na dużą scenę - namiot i środek dnia to nie dla nich, zasłużyli na coś więcej! Ponadto w namiocie zobaczyć można było tego dnia Offensywę - niepozornych chłopaków, świetnie zgranych i rewelacyjnie łojących punka w dobrym wydaniu. Dry Forest zagrali na tej samej scenie jako ostatni z czwartkowych kapel, niestety nagłośnienie szwankowało, a mocno ekspresyjny wokal zupełnie się w nim gubił, wspierany hałasem - jednym słowem bomba, coś dla fanów Agressivy 69 i nowej fali, ale następnym razem trzeba by chłopaków lepiej obsłużyć, bo mógł być naprawdę sensacyjny koncert, jeśli tylko brzmieliby lepiej. 
Wróćmy na dużą scenę. Tuż po kompletnie miałkim Andrzej Kowalsky Band, który nie wiadomo, co właściwie chciał przekazać, ani jak, na scenę wkroczyła rewelacja ostatnich lat polskiej sceny muzycznej, czyli Luxtorpeda. Ta nazwa to gwarancja sukcesu - fani zawsze dopiszą, koncert zawsze będzie dobry. Ogólnie nie ma się do czego przyczepić, ale jeśli ktoś ma alergię na moralizatorstwo i kaznodziejskie teksty, powinien omijać ich koncerty sporym łukiem. Mnie szybko zmęczył ton koncertu, dlatego wybrałam coś mniej wymagającego w scenie "namiotowej". 
Oberschlesien

Pierwszą "zagraniczną gwiazdą", byli nikomu nieznani (no może poza organizatorami, którzy mocno promowali zespół na facebooku) Red Electrick z Malty. Czad może i był, ale troszkę to wszystko było zbyt grzeczne, a że nikomu nie znane, to i tłumów pod sceną nie było. Kolejny zespół z listy "konkursowych", Cowshed, podobno brzmiał dobrze - podobno, bo formuła "przeplatamy gwiazdy z kapelami konkursowymi" już była przerabiana na niejednym festiwalu i wszyscy wiedzą, jak się to kończy - po występie gwiazdy ludzie idą na piwo, a na konkursie ktoś tam pod sceną jest, ale ogólnie szału nie ma. Niestety tak było i tutaj, ale z daleka brzmieli nieźle. Po nich scenę przejęli Oberschlesien, czyli nasz polski, a raczej - śląski - Rammstein. Zżyna na maksa, ale komu to przeszkadza, kiedy jest taki czad? Band, który robi to dobrze. Może i efekty specjalne nie są takie, jak u niemieckich świrów, ale za to przekaz jest dla wszystkich zrozumiały (no, prawie dla wszystkich, niektórzy muszą pilniej się wsłuchać, a nawet znaleźć tłumaczenia) i podany tak elegancko i z taką mocą, że nie ma zastrzeżeń. Głos wokalisty przyprawia o ciarki; to niesamowite, że można śpiewać tak nisko, a jednocześnie nie być jakąś mega gwiazdą pokroju Petera Steele czy Tilla Lindemanna właśnie.
Headwind troszkę było mi szkoda, ale supportowanie gwiazdy ma swoją cenę - zagrali na małej "scenie", czyli prawym wycinku całości konstrukcji sceny,  ściśnięci na niewielkiej przestrzeni. Ale dawali radę mimo to. Po nich wyczekiwani przez wielu Five Finger Death Punch, czyli gwiazda hc/nu-metal/metalcore ze Stanów Zjednoczonych. 
Nie znałam dobrze ich twórczości, żeby nie powiedzieć "dwa numery"... Koncert klasa, zagrany z hardkorową energią i pełnym profesjonalizmem, jednocześnie niepozbawiony kontaktu z publiką - tutaj ukłony dla muzyków za wciągnięcie na scenę dwójki dzieci z ojcami, których wypatrzył w tłumie wokalista. "Are you okay sweetheart?" - i już po chwili mała wspinała się na scenę, żeby obejrzeć koncert w bezpiecznym miejscu i przybić piątki z muzykami. Ta sama sytuacja powtórzyła się jeszcze raz, z udziałem chłopczyka. Naprawdę, urocza i przemiła akcja, która tylko dowodzi temu, że środowisko muzyków pełne jest przywoitych i miłych facetów, którzy tylko stroją groźne miny, ale serca mają miękkie. Basista i gitarzyści miotali kostkami w tłum prawie z taką samą intensywnością, jak dźwiękami, które ewidentnie zostały łyknięte przez spragniony tłum. Bardzo dobry koncert.
Na zakończenie pierwszego dnia wystąpili weterani polskiej sceny heavy metalowej i hard rockowej, a jednocześnie dawna sensacja jednego z festiwali w Jarocinie, czyli TSA. Tłum bawił się wyśmienicie, podobnie jak muzycy na scenie. Mnóstwo hitów, które brzmiały idealnie - widać było, że wspólna gra sprawia tym facetom przyjemność, pomimo tak wielu lat razem na scenie. Zabrakło mi tylko Kocicy, ale ta grana jest zamiennie z Trzema zapałkami na bis, zatem tego wieczoru nie dane mi było ją usłyszeć.
Acapulco
Drugi dzień rozpoczął się koncertem zespołu PogoDni, z Warsztatów Terapii Zajęciowej w Jarocinie. Punkowe i rockowe standardy wykonane z pełnym zaangażowaniem i energią, która pięknie rozgrzała deski sceny namiotowej. Radość z grania i śpiewania w czystej formie.
W zbliżonym czasie odbywały się tego dnia koncerty, którymi zainteresowana była podobna publiczność - na przykład Kobranocka i Acapulco - niemalże o tej samej porze. Kiepskie posunięcie, zważywszy również na fakt, że niedługo przed końcem koncertu Acapulco, kapeli z 30-letnim stażem na punkowej scenie, zaczęły grać na dużej scenie Zielone Żabki. Podobna muzyka, praktycznie ten sam adresat... Kiepskie posunięcie ze strony organizatora, lekcja do odrobienia. Mimo to, koncert Acapulco zgromadził spory tłum, który jedynie nieznacznie przerzedził się, gdy swój występ zaczął Smalec z załogą GaGa/ZŻ. Następnie przyszedł czas na kolejnych wyjadaczy Jarocina, czyli Farben Lehre. Dobry koncert, pełen mocnych słów wypowiedzianych ze sceny. Wojda zwerbalizował to, co wielu z nas dzisiaj myśli, między innymi, że "dzisiaj znowu rządzą nami ci, którzy widzą tylko to, co nas dzieli, a nie to, co nas łączy". Publiczność bardzo dobitnie pokazała, co myśli o podobnej polaryzacji społeczeństwa. Energetyczny, naładowany pozytywnymi emocjami koncert, zresztą jak zawsze w przypadku FL. Tuż po Farbenach, kawałek sceny po lewej stronie, zajęła zielonogórka formacja Sharon, o której w festiwalowej gazetce przeczytałam, że to takie "baby-dziwo". Z litości napiszę tylko, że co niedograły, to dowyglądały i w zasadzie to wszystko, co można powiedzieć o tej kapeli. Nie wiem w ogóle co one tam robiły. 
Nowsza Aleksandria
Następnie scenę przejęła ekipa, która stworzyła projekt "Nowsza Aleksandria", czyli reinterpretację utworów Siekiery z kultowej płyty Nowa Aleksandria, z 1986 roku, jako że ów krążek obchodzi w tym roku swoje trzydziestolecie. W projekcie miała ponoć brać udział Kasia Nosowska, niestety ze względów zdrowotnych nie dojechała, a jej miejsce za mikrofonem zajęła niejaka Natalia. Cóż, wizualnie było to bardzo ciekawe, ogromne wrażenie robiła wielka metalowa instalacja, w którą z wielkim kunsztem wkomponowywano wizualizacje, jednak sam koncert był wyjątkowo słaby. Rozczarowanie tym większe, że wiele osób spodziewało się czegoś wybitnego. Niestety, wyjątkowości w tym nie było, był za to zupełnie przeciętny i pozbawiony charyzmy wokal (a nawet wokale) i takie sobie odegranie oryginalnie dobrych już numerów. Wszystko. Następnie zaprezentowała się gwiazda wieczoru, czyli The Prodigy. Podczas ich koncertu zdążyła rozpętać się burza i przejść solidna ulewa, która jednak nie zraziła widzów pod sceną. Czuło się wielką ekscytację, a mój niepokój o to, jaki będzie ten koncert, był tym większy, że pamiętałam nieudany koncert na Woodstocku w 2011 roku. Na szczęście tu było zupełnie inaczej. Ulewa dodała koncertowi magii, usłyszeliśmy najmocniejsze strzały, z Firestarter, Smack my bitch up i Voodoo People na czele, a także kilka nowszych rzeczy, które zabrzmiały niebywale mocarnie. Nagłośnienie było idealne, zatem gdyby nie ulewa, koncert zaliczyłabym pewnie do najprzyjemniejszych na całym festiwalu. W tłumie zdecydowanie wyróżniali się fani elektroniki, którzy bawili się świetnie, skacząc, śpiewając i kucając na znak Keitha i Maxima. Zespół w znakomitej kondycji, ostrożnie dawkował przyjemności, by na koniec przywalić największymi killerami. Koncert, wydawać by się mogło, trwał ledwie kilka chwil, a tymczasem sam bis to ponad 20 minut. 10 na 10!
Sweet Noise - Glaca i Peja
Długo kazali na siebie czekać Sweet Noise, którzy mieli zamknąć drugi dzień imprezy. Godzina czekania pod parasolami, by zobaczyć Glacę, Magika i spółkę - trochę jednak za długo! Równo w godzinę po tym, jak scenę opuścili The Prodigy, dało się słyszeć pierwsze dźwięki ze sceny, zwiastujące kolejny koncert. Rehabilitacja za długie oczekiwanie była szybka i konkretna - same mocne numery, wiele gorzkich słów, wypowiedzianych przez Glacę ze sceny, wyskandowanych wraz z publicznością i... zaproszonym gościem, Peją. Poznański raper wystąpił w utworze Jeden taki dzień, który wzbudził ogromne emocje w zgromadzonym tłumie. Panowie dali razem niezłego czadu i po raz kolejny podkreślili porozumienie ponad podziałami, o którym tak wiele tego wieczoru mówił Glaca. Fenomenalny występ, który stęsknionym fanom, z pewnością osłodził długie lata bez zespołu. Genialna forma, świetny utwór z nowej płyty. Zdecydowanie warto zobaczyć i posłuchać, jak będzie wyglądało Sweet Noise po reaktywacji.
Sobota to właściwie Dzień Slayera. Trudno było skupić się na wcześniejszych wykonawcach, kiedy spokoju nie dawała myśl o zbliżającym się występie bogów thrashu zza Wielkiej Wody. Wcześniej udało mi się właściwie zobaczyć tylko fragment koncertu Końca Świata, niestety przegapiłam D.O.A., choć znakomicie wpisywali się oni w klimat jarociński. Gdzieś po drodze wystąpił Hunter, zwycięzcą Jarocin Antyfestu Antyradia został zespół Strażacy. Cóż, miałam swoich faworytów w postaci In Despair, którzy elegancko łoili przed Sweet Noise.
Wreszcie po 23. zaczął grać Slayer. Kapela, która zawsze przyciąga tłumy maniaków z Polski i okolic, nie zawiodła i tym razem, choć złośliwie nazywana jest już raczej PółSlayerem, ze względu na brak w składzie zmarłego trzy lata temu Jeffa Hannemanna oraz Dave'a Lombardo, który po kolejnej kłótni z Kerrym o pieniądze, opuścił zespół. To oczywiście nieścisłość, ponieważ Paul Bostaph, który obecnie bębni w Slayerze, był już przed laty członkiem kapeli i popełnił z nią nawet całkiem interesujące wydawnictwa, z moim ukochanym Diablous in Musica, na czele. Panowie przyłoili bardzo pięknie, niezbyt głośno, akurat na tyle, żeby zabrzmieć doskonale i jak na Slayera przystało - bez litości. Sporo nowszych utworów, widać, że mocno promują Repentless (ostatnie wydawnictwo, z 2015 roku). Kilka klasyków wyrwało z butów i wyprowadziło mnie na chwilę na orbitę okołoziemską, ale tradycyjnie okazało się, że było to za mało i za krótko. Z całą pewnością wystarczająco szybko - szybko, jak na Zabojcę przystało, bez zbędnego gadania. Za to kochamy Slayera.
Kobranocka
Na deser otrzymaliśmy Tribute to Motörhead w wykonaniu Acid Drinkers. Kwasożłopy zaprezentowały swoje wersje utworów, niezbyt zmienione, bo po co mieszać w klasyce. Titus skwitował ten hołd krótko: "inni zwykli czcić czyjąś pamięć minutą ciszy, ale nie tutaj - my uczcimy pamięć Lemmy'ego Kilmistera godziną solidnego łomotu". I tak było. Zgodnie z zapowiedziami pojawiły się głównie utwory z lat 1979 - 1985, a więc nie zabrakło Orgasmatron, Love me like a reptile, Iron Fist czy nieśmiertelnego Ace of Spades. Występ zakończyli swoim własnym utworem Pizza Driver, w wersji "motörheadowej" - i tak powinni go już grać, bo urywał łeb przy samej dupie! Piękny koncert, chociaż - co niestety częste u Kwasów - zbyt głośny. Czasami ledwo można było usłyszeć to, co grają. Naprawdę, nie zawsze głośniej, znaczy lepiej, co udowodnił godzinkę wcześniej Slayer.

Podsumowując - bawiłam się znakomicie, festiwal organizacyjnie na 4+, bo jednak kolejność i układ kapel można by jeszcze poprawić. Nie mam jednak żadnych zastrzeżeń co do czystości na festiwalu (papier, mydło i woda w ToiToi'ach!), organizacji i ochrony, czy informacji - ilość ulotek, folderów, gazet pełnych ciekawych i wyjątkowych materiałów, przerosła moje oczekiwania. Świetny pomysł z materiałami dostępnymi po zeskanowaniu kodu QR - godziny przedpołudniowe, w oczekiwaniu na koncerty, można było spędzić na lekturze. Miasto także zaoferowało uczestnikom szereg atrakcji, zapraszając na wydarzenia towarzyszące. Spichlerz Polskiego Rocka zapraszał w swoje progi już od wtorku, a kino Echo kilkukrotnie wyświetliło premierowo film o Jarocinie, Po co wolność. Pokazy cieszyły się ogromnym zainteresowaniem (kolejka na ulicę - kto to widział w dzisiejszych czasach!? super!). To z plusów. A minusy? No cóż, nie mogłoby być tak różowo. Jeśli szukacie klimatu dawnych Jarocinów, nie szukajcie ich na festiwalu (chyba że chodzi o klimat jabola - to taki znajdziecie w rowie). Owszem, upamiętnia się i jakoś tam dba o te duchy przeszłości, ale nikt nie ma już chyba złudzeń - to po prostu kolejny festiwal muzyczny, w tym roku zresztą bardzo dobrze obsadzony. Ceny karnetów i biletów jednodniowych zdecydowanie in minus. 

Największa porażka, to wiadomość o planowanym wyburzeniu historycznego amifteatru, w którym odbywały się pierwsze "Jarociny". Budynek ma zostać rozebrany, gdyż "grozi zawaleniem" - cóż, gdy pozwala się na jego powolną dewastację, a nie chroni, jak na zabytek kultury przystało... Przykre, że i ta, kolejna składowa legendy Jarocina, przejdzie wkrótce do historii. Uczcić to miejsce postanowił Patyczak i w sobotę o godzinie 13:00 zagrały tam koncert Brudne Dzieci Sida. Jak na niepromowany prawie w ogóle występ, o którym dowiadywano się pocztą pantoflową, grupa około 500 widzów robi ogromne wrażenie.
Mimo wielu niedoskonałości wracam za rok, odszczekuję zeszłoroczne utyskiwania i czekam, jak rozwinie się ten nowy, inny, wielki... Jarocin Festiwal. Do zobaczenia!

Komentarze

Velv pisze…
Po lekturze zrobilo mi sie zal, ze mnie tam nie bylo :)