Niebo dotknęło ziemi - Foo Fighters, Kraków; 9/11/2015

Na to wydarzenie czekałam długo. Każda plotka o koncercie moich ulubieńców budziła wewnętrzną nastolatkę do życia. Niestety, każda taka wiadomość okazywała się tylko pogłoską, szczuto mnie bezczelnie i nabierano, przez kilka ładnych lat. Czekałam jednak cierpliwie, wierząc, że wreszcie do nas przyjadą, że zobaczę na żywo zespół, który od paru lat nie schodził z moich playlist, który sobie ukochałam i którego teksty wryły mi się w mózg tak mocno, a melodie tak doskonale poznałam, że mogłabym startować w foofajtersowej edycji Jaka to melodia. Zespół, którego wielu nie rozumie, który wiele osób określa jako wybitnie nijaki, totalnie bezstylowy, absolutnie przeciętny i opierający się na jedynym silnym filarze jakim jest Dave Grohl. Owszem, Foo Fighters to jest twór Dave'a, to jego dziecko i życiowe dzieło, które z uporem maniaka forsował przez lata, lansował i wypychał na światło dzienne, nawet wtedy, kiedy wszyscy wokół wieszczyli wielki koniec jego kariery. Kiedy jego przyjaciele i on sam, znajdowali się na krawędzi. Nie dał za wygraną, bo wierzył, że w końcu świat go zrozumie. Jednak dzisiaj FF to wielka gwiazda, w szczególności w Stanach Zjednoczonych, ale nie tylko – cały świat pokochał w ostatnich latach nie tylko Dave'a Grohla, najmilszego rockmana świata, ale także Foo Fighters, którzy przez lata wypracowali sobie własny styl, rozpoznawalny po kilku pierwszych dźwiękach, a sam Dave z niezbyt wybitnego, stał się naprawdę dobrym wokalistą, świetnie poruszającym się w swej skali, która przez lata ewoluowała. Progres pełną gębą, chciałoby się powiedzieć, jednak to wszystko obserwowałam z perspektywy zimnej Polski, gdzie co chwilę grają takie sławy jak Iron Maiden, Metallica czy szczególnie uwielbiający nasz kraj Black Label Society, a i wiele innych non stop się powtarza. Marzyłam o tym, by zobaczyć tych luzaków z Foo Fighters na żywo, ale wydawało mi się to marzenie tyleż cudownym, co odległym. Nic nie wskazywało na to, aby zagościli u nas ponownie. Ano tak, pewnie nie wszyscy (choć na pewno wszyscy, którzy byli na koncercie w Krakowie) wiedzą, że Foo Fighters grali już w Polsce, w 1996 roku, w Sopocie. Na tym samym festiwalu grali, wówczas będący w szczytowej formie, Acid Drinkers, ale o tym jeszcze wspomnę. Na YouTube możecie nawet obejrzeć sobie cały ten koncert, wraz z wywiadem, którego udzielił Dave naszemu dziennikarzowi muzycznemu numer jeden, Romanowi Rogowieckiemu.
 
Porównując tę mającą już dziewiętnaście (!!!) lat wypowiedź, ze współczesnymi wywiadami z Davem, możecie zobaczyć, jak bardzo długą drogę przeszedł lider FF od utalentowanego chudzielca z długimi włosami, głównie kojarzonego z tym, że bębnił w Nirvanie (a przecież nie tylko!), do jednego z najważniejszych rockmanów na świecie, ojca dzieciom, rasowego wydrzyjmordy z kapeli, która zapełniła dwukrotnie pod rząd stadion Wembley, a ostatnio naszą rodzimą Tauron Arenę w Krakowie. I o tym ostatnim wcieleniu Dave'a i Foo Fighters chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, bo jest o czym mówić, działo się moi Państwo, aż iskry leciały z tronu! ;)
Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu, z pełną premedytacją, kupiłam bilet na trybuny. Już słyszę te pomruki dezaprobaty – jak to tak, nie na płytę, nie z tłumem, tylko jak burżuj jaki, na krzesełku? Ano, miejsce może i w teorii siedzące, ale za to gwarantowało mi, że zobaczę wszystko, że nie przeoczę niczego, co będzie działo się na scenie, że żaden spocony wielkolud mi nie zasłoni ani nikt nie zgniecie mi żeber. Może i ułomkiem nie jestem, ale do metra siedemdziesięciu nawet nie dojechałam, więc paru wyższych chłopa i już mam koncert z głowy. A samą muzyką to ja się mogę rozkoszować w domu. Na koncercie chcę też widzieć. I to widzieć dobrze. A szczególnie na takim, na który tyle czekałam. Stąd trybuna, ale najlepsza, naprzeciwko sceny, nisko, idealnie (po pięciu minutach od rozpoczęcia sprzedaży, nie było już biletów). Po wejściu na salę gratulowałam sobie wyboru i nie zawiodłam się. Oczywiście większość widowni obok mnie była drętwa, ale znalazło się paru ludzi, którzy tak jak ja szaleli przy każdym numerze. Nadzieja więc w narodzie jest.
Na wejściu otrzymałam białą kartkę z instrukcjami dotyczącymi kilku piosenek i tego, co mam robić jako część tłumu. Przyznam, że wszystkie te akcje wyszły faktycznie fajnie, chociaż śpiewania refrenu chyba nikomu nie trzeba było nakazywać, a chyba niewiele było na sali osób, które by tekstów Foo Fighters nie znały? No ale miło, że ktoś się o nas zatroszczył. Ja darłam się przez cały koncert, mam nadzieję, że otoczenie nie miało mi tego za złe, ale emocje trudno w takiej chwili opanować ;].
No ale dobrze, dosyć ogólników, konkrety. Zaczęli od mojego ukochanego Everlong, podczas którego sformowaliśmy wielką, biało-czerwoną flagę Polski – płyta była oczywiście czerwona i chyba płyta bardziej się wczuła, bo tej bieli na trybunach nie widzialam zbyt wiele. Może z perspektywy zespołu wyglądało to lepiej. W każdym razie ciarki tak jak weszły mi na plecy przy pierwszych taktach Everlong, tak zeszły chyba dopiero dwa dni później. Grunt, że się nie poryczałam, bo to już zalatywałoby fanówą Kelly Family. No ale co poradzić, gdy się tak kocha kapelę, to albo się ryczy allbo wrzeszczy. Musiałam wybrać to drugie, także po to, by ratować honor. Everlong płynnie przeszło w Monkey Wrench – nie śledzę setlist, więc nie spodziewałam się tego numeru, stąd tym większa radość. Dave zaprezentował, w jaki sposób wrzeszczy w finale, z tym, że... a'capella, więc można było usłyszeć „suchą” wersję wokalu – no, zazdroszczę wywrzasku. Potem Learn To Fly, który powitaliśmy chmarą papierowych samolocików (mój oczywiście spadł dwa rzędy dalej, nigdy tego cholerstwa nie umiałam składać – nie pomogły przerywane linie na kartce :P). Wyglądało to cudownie i magicznie, kiedy tysiące papierowych samolotów przecinały powietrze w rozmaitych kierunkach. W tym miejscu warto wspomnieć włoskich muzyków i fanów, którzy tym właśnie utworem zwabili do siebie zespół – kilkuset zapaleńców,perkusistów, gitarzystów, basistów i wokalistów, wykonało w Cesenie właśnieLearn To Fly, aby pokazać Foo Fighters, jak bardzo chcą, aby zagrali u nich. I zgadnijcie co – Cesena była pierwszym miastem europejskiej części trasy FF. Jak się chce, to można! Po otwieraczach ze starszych płyt dostaliśmy coś z niczego, czyli Something From Nothing z ostatniej płyty, Sonic Highways. Liczyłam na In The Clear, ale niestety tego wieczoru go zabrakło. Za to setlista pękała w szwach od hitów, bo za chwilę zabrzmiały pierwsze dźwięki The Pretender i nawet wapniackie dupki zerwały się z krzesełek! Ten niesamowicie porywający numer wrzeszczała na bank cała moja trybuna i jestem pewna, że także większość pozostałych zebranych. Inaczej się nie dało. W międzyczasie Dave wspomniał, że są w Polsce pierwszy raz od 19 lat i że zagrają dla nas zajebiście długi koncert, przekrojówkę przez wszystkie płyty. No i faktycznie. 2 godziny 15 minut – dobry czas jak na tak wielką kapelę, żaden album nie został pominięty! Big Me Dave dedykował ekipie koncertowej, dźwiękowcom, technicznym, oświetleniowcom i innym ludziom wspierającym zespół w trasie – na wielkim telebimie zobaczyliśmy twarze zwykle skryte w mroku backstage'u. Miły gest, przybliżający kapelę i całe zaplecze publice. Chyba nie muszę wspominać, że kontakt z fanami, Dave ma wprost genialny.
 
 Także podczas Big Me zapaliliśmy światełka – latarki w telefonach oświetliły salę, którą spowiły ciemności po zgaszeniu oświetlenia. Niesamowite wrażenie, jakby rozgwieżdżone niebo dotknęło ziemi. Później znowu powrót do nowości – Congregation, a następnie Walk z Wasting Light. Jednocześnie zabrakło Rope, co troszkę mnie zasmuciło, ale za to na osłodę dostałam chwilę później These Days. Podczas przedstawiania członków zespołu i krótkich solówek, każdy z muzyków zaproponował miniaturkę coveru, bo przecież Foo Fighters znają „po jednej minucie z każdej piosenki hardrockowej świata” - ale tylko po jednej minucie! Poszczuli nas więc dźwiękami Eruption (Van Halen), You Really Got Me (The Kinks), Roundabout (Yes), Detroit Rock City (KISS). No i to, na co czekały chyba wszystkie fanki Taylora Hawkinsa – Cold Day In The Sun. Poprzedzony kumpelską gadką między wokalistą a perkusistą – dwójką siedzących na tyłku gości, których wielu nazywa zaginionymi i cudownie odnalezionymi bliźniętami – podobni fizycznie i charakterologicznie, tworzą zgrany duet przyjaciół.
Nie inaczej było tego wieczoru w Krakowie. Wysoki wokal Taylora tworzy przyjemne dla ucha harmonie z wokalami Dave'a, ale cieszy także w wydaniu solowym. My Hero przeciągaliśmy ile się dało, wielokrotnie śpiewając refren – na pewno wiele osób wskazywało, śpiewając, na lidera FF, bo przecież to on, to oni - Foo Fighters, byli dla nas heroes, wieczorem 9.11.2015. Times Like These powitałam z "lekką nutką dekadencji". Piosenka, która była ze mną w trudnych momentach, wywołała niecodzienną odmianę ciarek na całym ciele. Przyjemnie nostalgicznych. Następnie Breakout, Arlandria i  White Limo – czułam, że nie ma podczas tego koncertu ani jednego słabego momentu, każdy utwór pasował idealnie, brzmiał jak trzeba. Ba! Całość brzmiała cudownie, selektywnie, czysto, żadnych przypadków, zero fuszerki. Doskonałe nagłośnienie, które z jednej strony urywało łeb przy samych pośladach, a z drugiej nie zostawiło w uszach charakterystycznego piszczenia. Ideał, co słychać także na filmikach nagranych przez widzów. Skin and bones zapowiadało, że pomału będziemy się żegnać. Z melancholii wyrwało mnie All My Life, rozpoczęte intro beatlesowskiego Blackbird. Kolejny evergreen, którego tekst wyrecytowałabym, obudzona w środku nocy. Ach, radość z usłyszenia na żywo tylu wielbionych przez lata kompozycji... Wierzcie mi, że do tej pory mam ciarki gdy o tym pomyślę. A usta rozjeżdżają się w szerokim uśmiechu. Tak się wspomina udane sztuki! These Days – czułam, że to będzie mój hit na co najmniej kilka następnych tygodni – mocno zapadł mi w pamięć widok zmęczonego już zespołu, który jednak daje z siebie wszystko, Pata Smeara, który przez cały koncert skakał jak szalony, spoconych ale skupionych i uśmiechniętych Nate'a Mendela i Chrisa Shifletta, Ramiego Jaffee, który wspomaga Foos na koncertach i wywija za klawiszami, szalejąc jak dziki.
Czułam, że oni wszyscy mogliby być gośćmi, którym przybijasz piątkę w barze i którym gratulujesz udanego koncertu w małym klubie, gdzie akurat wszedłeś, bo zwabiły cię fajne dźwięki. Ale są wielcy, grają na największych scenach świata. A jednocześnie tacy zwyczajnie fajni. Po prostu im wierzę, jak mało komu, cholera, po prostu są wiarygodni w tym, co robią. This is a Call przypomniało czasy zwariowanego, młodego bandu, który zaczynał dwadzieścia lat temu, jako projekt Dave'a. In the Flesh, cover Pink Floyd, to już część outro, podczas którego Dave zaczął snuć swoją opowieść o poprzednim koncercie w Polsce. Wspomniał o tym, że grali na festiwalu, gdzie przyjechali nieco zesrani ze względu na fakt, że mieli niezbyt wielki repertuar, a na dodatek tuż przed nimi zagrała polska metalowa kapela, ktorej wokalista robił groźne miny, miał długie włosy, a na nogach... chodaki. Zespół był tak cholernie dobry, że gacie Amerykanów były pełne, jeszcze przed wyjściem na scenę. Dave tego nie pamiętał, ale publiczność już tak – to właśnie Acid Drinkers rozgrzewali wtedy widzów w Operze Leśnej. Nie ma się co dziwić, że zapadli oni w pamięć Grohlowi – charyzmę Titusa ciężko podrobić, a i klasycznemu składowi Acidów trudno zarzucić brak profesjonalizmu czy autentyczności. Musieli być więc mocni i mogli zaniepokoić – bądź co bądź – młody zespół zza Oceanu. Foos dali z siebie wszystko, co możecie zobaczyć na nagraniu z tv (link wyżej; zwróćcie uwagę na logo stacji – takie to były czasy! ;) ).
 
 
Koncert zamknęło Best of You – długo jeszcze śpiewane przez tysiące gardeł, pragnących jak najdłużej pozostać blisko zespołu. Wspaniały, mocarny zamykacz, ktorym kapela oddała hołd publiczności, a publiczność kapeli. Dziękowaliśmy za cudowny wieczór, pełen wielkich emocji i wzruszeń, jedyny w swoim rodzaju i doskonały w każdym calu. Nie nadętych i obrażonych na cały świat gwiazdeczek, ale zwykłych gości, którzy po prostu fajnie grają i dobrze robią to w tej konkretnej konfiguracji, gdzie, owszem, w centrum jest postać Grohla, ale przecież to nie on sam tworzy tę wspaniałą całość, choć to właśnie jego upór pchał przez lata wózek z logo Foo Fighters do przodu, choć droga była wyboista i pełna dziur, pułapek i wypadków. Teraz nie tylko koledzy z zespołu, ale i ogromne rzesze ludzi na całym świecie, mogą cieszyć się tym, czym jest FF. A jest wspaniałą przygodą, odtrutką na złość i niepogodę, radością w smutnych chwilach, wsparciem, pomocną dłonią i promykiem nadziei. Ta muzyka dodaje otuchy i napędza do działania. Po prostu włącz to bardzo głośno i zamknij oczy, posłuchaj tekstu i poczuj, że goście, którzy to piszą (wszystkie piosenki podpisane są zawsze zespołowo) to nie banda oderwanych od rzeczywistości clownów, ale zwyczajni goście z bagażem doświadczeń. Poczuj to i zakochaj się, a potem idź na koncert i krzycz razem ze wszystkimi, bo przecież po to tam idziesz.

Komentarze