Na to wydarzenie czekałam długo. Każda plotka o koncercie
moich ulubieńców budziła wewnętrzną nastolatkę do życia. Niestety, każda taka wiadomość okazywała się tylko pogłoską,
szczuto mnie bezczelnie i nabierano, przez kilka ładnych lat. Czekałam jednak
cierpliwie, wierząc, że wreszcie do nas przyjadą, że zobaczę na żywo zespół,
który od paru lat nie schodził z moich playlist, który sobie ukochałam i
którego teksty wryły mi się w mózg tak mocno, a melodie tak doskonale poznałam,
że mogłabym startować w foofajtersowej edycji Jaka to melodia. Zespół,
którego wielu nie rozumie, który wiele osób określa jako wybitnie nijaki,
totalnie bezstylowy, absolutnie przeciętny i opierający się na jedynym silnym
filarze jakim jest Dave Grohl. Owszem, Foo Fighters to jest twór Dave'a, to
jego dziecko i życiowe dzieło, które z uporem maniaka forsował przez lata,
lansował i wypychał na światło dzienne, nawet wtedy, kiedy wszyscy wokół
wieszczyli wielki koniec jego kariery. Kiedy jego przyjaciele i on sam,
znajdowali się na krawędzi. Nie dał za wygraną, bo wierzył, że w końcu świat go
zrozumie. Jednak dzisiaj FF to wielka gwiazda, w szczególności w Stanach
Zjednoczonych, ale nie tylko – cały świat pokochał w ostatnich latach nie tylko
Dave'a Grohla, najmilszego rockmana świata, ale także Foo Fighters, którzy
przez lata wypracowali sobie własny styl, rozpoznawalny po kilku pierwszych
dźwiękach, a sam Dave z niezbyt wybitnego, stał się naprawdę dobrym wokalistą,
świetnie poruszającym się w swej skali, która przez lata ewoluowała. Progres
pełną gębą, chciałoby się powiedzieć, jednak to wszystko obserwowałam z
perspektywy zimnej Polski, gdzie co chwilę grają takie sławy jak Iron Maiden,
Metallica czy szczególnie uwielbiający nasz kraj Black Label Society, a i wiele innych non stop się powtarza. Marzyłam
o tym, by zobaczyć tych luzaków z Foo Fighters na żywo, ale wydawało mi się to
marzenie tyleż cudownym, co odległym. Nic nie wskazywało na to, aby zagościli u
nas ponownie. Ano tak, pewnie nie wszyscy (choć na pewno wszyscy, którzy byli
na koncercie w Krakowie) wiedzą, że Foo Fighters grali już w Polsce, w 1996
roku, w Sopocie. Na tym samym festiwalu grali, wówczas będący w szczytowej
formie, Acid Drinkers, ale o tym jeszcze wspomnę. Na YouTube możecie nawet
obejrzeć sobie cały ten koncert, wraz z wywiadem, którego udzielił Dave naszemu
dziennikarzowi muzycznemu numer jeden, Romanowi Rogowieckiemu.
Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu, z pełną
premedytacją, kupiłam bilet na trybuny. Już słyszę te pomruki dezaprobaty – jak
to tak, nie na płytę, nie z tłumem, tylko jak burżuj jaki, na krzesełku? Ano, miejsce
może i w teorii siedzące, ale za to gwarantowało mi, że zobaczę wszystko, że
nie przeoczę niczego, co będzie działo się na scenie, że żaden spocony
wielkolud mi nie zasłoni ani nikt nie zgniecie mi żeber. Może i ułomkiem nie
jestem, ale do metra siedemdziesięciu nawet nie dojechałam, więc paru wyższych
chłopa i już mam koncert z głowy. A samą muzyką to ja się mogę rozkoszować w
domu. Na koncercie chcę też widzieć. I to widzieć dobrze. A szczególnie na
takim, na który tyle czekałam. Stąd trybuna, ale najlepsza, naprzeciwko sceny,
nisko, idealnie (po pięciu minutach od rozpoczęcia sprzedaży, nie było już biletów). Po wejściu na salę gratulowałam sobie wyboru i nie zawiodłam
się. Oczywiście większość widowni obok mnie była drętwa, ale znalazło się paru
ludzi, którzy tak jak ja szaleli przy każdym numerze. Nadzieja więc w narodzie
jest.
Na wejściu otrzymałam białą kartkę z instrukcjami
dotyczącymi kilku piosenek i tego, co mam robić jako część tłumu. Przyznam, że
wszystkie te akcje wyszły faktycznie fajnie, chociaż śpiewania refrenu chyba
nikomu nie trzeba było nakazywać, a chyba niewiele było na sali osób, które by
tekstów Foo Fighters nie znały? No ale miło, że ktoś się o nas zatroszczył. Ja
darłam się przez cały koncert, mam nadzieję, że otoczenie nie miało mi tego za
złe, ale emocje trudno w takiej chwili opanować ;].
No ale dobrze, dosyć ogólników, konkrety. Zaczęli od mojego
ukochanego Everlong, podczas którego sformowaliśmy wielką, biało-czerwoną flagę
Polski – płyta była oczywiście czerwona i chyba płyta bardziej się wczuła, bo
tej bieli na trybunach nie widzialam zbyt wiele. Może z perspektywy zespołu
wyglądało to lepiej. W każdym razie ciarki tak jak weszły mi na plecy przy
pierwszych taktach Everlong, tak zeszły chyba dopiero dwa dni później. Grunt,
że się nie poryczałam, bo to już zalatywałoby fanówą Kelly Family. No ale co
poradzić, gdy się tak kocha kapelę, to albo się ryczy allbo wrzeszczy. Musiałam
wybrać to drugie, także po to, by ratować honor. Everlong płynnie przeszło w
Monkey Wrench – nie śledzę setlist, więc nie spodziewałam się tego numeru, stąd
tym większa radość. Dave zaprezentował, w jaki sposób wrzeszczy w finale, z
tym, że... a'capella, więc można było usłyszeć „suchą” wersję wokalu – no,
zazdroszczę wywrzasku. Potem Learn To Fly, który powitaliśmy chmarą papierowych
samolocików (mój oczywiście spadł dwa rzędy dalej, nigdy tego cholerstwa nie
umiałam składać – nie pomogły przerywane linie na kartce :P). Wyglądało to
cudownie i magicznie, kiedy tysiące papierowych samolotów przecinały powietrze
w rozmaitych kierunkach. W tym miejscu warto wspomnieć włoskich muzyków i
fanów, którzy tym właśnie utworem zwabili do siebie zespół – kilkuset zapaleńców,perkusistów, gitarzystów, basistów i wokalistów, wykonało w Cesenie właśnieLearn To Fly, aby pokazać Foo Fighters, jak bardzo chcą, aby zagrali u nich. I
zgadnijcie co – Cesena była pierwszym miastem europejskiej części trasy FF.
Jak się chce, to można! Po otwieraczach ze starszych płyt dostaliśmy coś z
niczego, czyli Something From Nothing z ostatniej płyty, Sonic Highways.
Liczyłam na In The Clear, ale niestety tego wieczoru go zabrakło. Za to
setlista pękała w szwach od hitów, bo za chwilę zabrzmiały pierwsze dźwięki The
Pretender i nawet wapniackie dupki zerwały się z krzesełek! Ten niesamowicie
porywający numer wrzeszczała na bank cała moja trybuna i jestem pewna, że także
większość pozostałych zebranych. Inaczej się nie dało. W międzyczasie Dave wspomniał, że są w Polsce
pierwszy raz od 19 lat i że zagrają dla nas zajebiście długi koncert,
przekrojówkę przez wszystkie płyty. No i faktycznie. 2 godziny 15 minut – dobry
czas jak na tak wielką kapelę, żaden album nie został pominięty! Big Me Dave
dedykował ekipie koncertowej, dźwiękowcom, technicznym, oświetleniowcom i innym
ludziom wspierającym zespół w trasie – na wielkim telebimie zobaczyliśmy
twarze zwykle skryte w mroku backstage'u. Miły gest, przybliżający kapelę i całe zaplecze
publice. Chyba nie muszę wspominać, że kontakt z fanami, Dave ma wprost
genialny.
Także podczas Big Me zapaliliśmy światełka
– latarki w telefonach oświetliły salę, którą spowiły ciemności po zgaszeniu oświetlenia. Niesamowite wrażenie, jakby
rozgwieżdżone niebo dotknęło ziemi. Później znowu powrót do nowości –
Congregation, a następnie Walk z Wasting Light. Jednocześnie zabrakło Rope, co
troszkę mnie zasmuciło, ale za to na osłodę dostałam chwilę później These Days.
Podczas przedstawiania członków zespołu i krótkich solówek, każdy z muzyków zaproponował
miniaturkę coveru, bo przecież Foo Fighters znają „po jednej minucie z każdej
piosenki hardrockowej świata” - ale tylko po jednej minucie! Poszczuli nas więc
dźwiękami Eruption (Van Halen), You Really Got Me (The Kinks), Roundabout (Yes), Detroit Rock City
(KISS). No i to, na co czekały chyba wszystkie fanki Taylora Hawkinsa – Cold
Day In The Sun. Poprzedzony kumpelską gadką między wokalistą a perkusistą –
dwójką siedzących na tyłku gości, których wielu nazywa zaginionymi i cudownie
odnalezionymi bliźniętami – podobni fizycznie i charakterologicznie, tworzą
zgrany duet przyjaciół.
Nie inaczej było tego wieczoru w Krakowie. Wysoki wokal
Taylora tworzy przyjemne dla ucha harmonie z wokalami Dave'a, ale cieszy także
w wydaniu solowym. My Hero przeciągaliśmy ile się dało, wielokrotnie śpiewając
refren – na pewno wiele osób wskazywało, śpiewając, na lidera FF, bo przecież
to on, to oni - Foo Fighters, byli dla nas heroes, wieczorem 9.11.2015. Times
Like These powitałam z "lekką nutką dekadencji". Piosenka, która była ze mną w trudnych
momentach, wywołała niecodzienną odmianę ciarek na całym ciele. Przyjemnie
nostalgicznych. Następnie Breakout, Arlandria i
White Limo – czułam, że nie ma podczas tego koncertu ani jednego słabego
momentu, każdy utwór pasował idealnie, brzmiał jak trzeba. Ba! Całość brzmiała
cudownie, selektywnie, czysto, żadnych przypadków, zero fuszerki. Doskonałe
nagłośnienie, które z jednej strony urywało łeb przy samych pośladach, a z
drugiej nie zostawiło w uszach charakterystycznego piszczenia. Ideał, co słychać
także na filmikach nagranych przez widzów. Skin and bones zapowiadało, że
pomału będziemy się żegnać. Z melancholii wyrwało mnie All My Life, rozpoczęte
intro beatlesowskiego Blackbird. Kolejny evergreen, którego tekst
wyrecytowałabym, obudzona w środku nocy. Ach, radość z usłyszenia na żywo tylu
wielbionych przez lata kompozycji... Wierzcie mi, że do tej pory mam ciarki gdy
o tym pomyślę. A usta rozjeżdżają się w szerokim uśmiechu. Tak się wspomina
udane sztuki! These Days – czułam, że to będzie mój hit na co najmniej kilka
następnych tygodni – mocno zapadł mi w pamięć widok zmęczonego już zespołu,
który jednak daje z siebie wszystko, Pata Smeara, który przez cały koncert
skakał jak szalony, spoconych ale skupionych i uśmiechniętych Nate'a Mendela i
Chrisa Shifletta, Ramiego Jaffee, który wspomaga Foos na koncertach i wywija za klawiszami, szalejąc jak dziki.
Czułam, że oni wszyscy
mogliby być gośćmi, którym przybijasz piątkę w barze i którym gratulujesz
udanego koncertu w małym klubie, gdzie akurat wszedłeś, bo zwabiły cię fajne
dźwięki. Ale są wielcy, grają na największych scenach świata. A jednocześnie
tacy zwyczajnie fajni. Po prostu im wierzę, jak mało komu, cholera, po prostu
są wiarygodni w tym, co robią. This is a Call przypomniało czasy zwariowanego,
młodego bandu, który zaczynał dwadzieścia lat temu, jako projekt Dave'a. In the
Flesh, cover Pink Floyd, to już część outro, podczas którego Dave zaczął snuć
swoją opowieść o poprzednim koncercie w Polsce. Wspomniał o tym, że grali na festiwalu,
gdzie przyjechali nieco zesrani ze względu na fakt, że mieli niezbyt wielki
repertuar, a na dodatek tuż przed nimi zagrała polska metalowa kapela, ktorej
wokalista robił groźne miny, miał długie włosy, a na nogach... chodaki. Zespół był tak cholernie dobry, że gacie Amerykanów były pełne, jeszcze przed
wyjściem na scenę. Dave tego nie pamiętał, ale publiczność już tak – to właśnie
Acid Drinkers rozgrzewali wtedy widzów w Operze Leśnej. Nie ma się co dziwić,
że zapadli oni w pamięć Grohlowi – charyzmę Titusa ciężko podrobić, a i
klasycznemu składowi Acidów trudno zarzucić brak profesjonalizmu czy
autentyczności. Musieli być więc mocni i mogli zaniepokoić – bądź co bądź –
młody zespół zza Oceanu. Foos dali z siebie wszystko, co możecie zobaczyć na
nagraniu z tv (link wyżej; zwróćcie uwagę na logo stacji – takie to były czasy! ;) ).
Komentarze