Summer Dying Loud - czyli jak dobijano lato w Aleksandrowie Łódzkim

Jak zapewne wiedzą wszyscy czytelnicy tego bloga, a inni za chwilę się dowiedzą, festiwale i koncerty są tym, co lubimy tutaj najbardziej. Muzyka na żywo to zupełnie coś innego niż słuchana z płyt, odtwarzanych na różnym sprzęcie, często w słabej jakości. A bywa i tak, że zespół na nagraniach nie zachwyca, ale za to na koncertach jest prawdziwą petardą. 
Ponieważ w Polsce metalowe festiwale zawsze mają pod górkę (nie brakuje u nas wprawdzie maniaków ciężkich brzmień, ale już z organizatorami jest gorzej) bo a to pani Gieni z pobliskiej parafii nie spodoba się "szatański" headliner a to bilety się nie sprzedają bo za drogo, a to wreszcie jakiś zagraniczny (czy też jeszcze inny) czynnik decyduje o tym, że dana impreza już do nas nie zawita. Są tacy, którzy się poddają i składają broń po kilku nieudanych próbach dotarcia do szerszej publiczności, a i walka z biurokracją może niejednemu zapewnić bezpieczny, biały kaftan. 
Do żadnej z powyższych grup nie należy na szczęście organizator Summer Dying Loud (wcześniej Rockowe Zakończenie Lata) w Aleksandrowie Łódzkim. Od 2009 roku impreza rozwija się w obiecującym kierunku, gromadząc coraz liczniejszą publiczność z całej Polski. Zagrali już tutaj m.in.: Acid Drinkers, Turbo, TSA, Illusion, Armia, Lipali, Luxtorpeda, Coma, Hey, Kat & Roman Kostrzewski, Flapjack, Corruption, Virgin Snatch i inne znane lub mniej znane zespoły. Od początku założenie było proste - stworzyć rockową imprezę i co ważne - z początku darmową. Dotychczas był to jednodniowy koncert, z dość rozbudowanym line-upem. Ale - jak wiadomo - apetyt rośnie w miarę jedzenia. W tym roku po raz pierwszy Summer Dying Loud trwał 2 dni - piątek oraz sobotę (12. i 13. września). Co bardzo ważne, przy dwudniowym, bardzo rozbudowanym składzie, ceny zachwycały - dwudniowy karnet w przedsprzedaży kosztował jedynie 25 zł, a jednodniowa wejściówka - 15. Dodatkowo część uczestników mogła skorzystać z darmowego pola namiotowego.  Krótko i zwięźle, jak to mówią amerykanie: shit just got real. Mamy solidny festiwal w centralnej Polsce. I chyba nic nie jest w stanie powstrzymać Tomka Barszcza, który z roku na rok, wraz z ekipą, staje na wysokości zadania, realizując przy okazji swoje marzenia i plany. Trzymam kciuki! A teraz co nieco na temat samych koncertów, bo przecież było ich sporo. 
Dzień 1:
Piątkowym "otwieraczem" był heavymetalowy Młot Na Czarownice. Nie wiem, czy była jakaś zmowa organizatora z MPK, ale moja obsuwa w dotarciu na miejsce, niemalże pokryła się z opóźnieniem startu imprezy - udało mi się dotrzeć pod koniec setu chłopaków, którzy prezentowali się dość klasycznie, z wyraźnymi inspiracjami Judas Priest (nieprzypadkowo wokalista wystąpił w koszulce kapeli Halforda). Panowie pokazali, że można zagrać solidnie dla niemal pustego placu, tak, jakby były tam nieprzebrane tłumy. Okazało się, że nie tylko oni musieli zmagać się z tym problemem, którego nie umniejszały upalne temperatury. Niemniej wczesna pora rozpoczęcia koncertów (około 16:00) musiała odbić się na frekwencji - zespoły otwierające raczej się z tym liczą, więc nie ma co biadolić. Przy okazji jednak lato, które tak hucznie zamierzaliśmy odprawić, nie dawało za wygraną i skłaniało do pozostania w cieniu aż do późnego popołudnia. Drugi zespół przyjechał aż z Krosna - mowa o Krusher. Wokalistka sporo opowiadała o autorskiej inicjatywie formacji, a mianowicie o festiwalu KrushFest, który odbędzie się w Jaśle 27.09 - gwiazdami mają być Vader i Vesania. Widok kobiety na wokalu w zespole metalowym zawsze budzi we mnie lekkie obawy - tutaj było na zmianę znośnie i zaskakująco. Prowadzący zapowiedział Krusher jako coś pomiędzy Iron Maiden a Closterkeller i to wydaje mi się najtrafniejszym porównaniem. Dorzuciłabym jeszcze inspirację Angelą Gossow lub innymi growlującymi paniami, jednak efekt nie do końca mnie zadowolił. A i muzycznie nie była to moja bajka. Astral Queen zaprezentowali już nieco inne brzmienie - było mrocznie, klimatycznie i ciężko, może nawet lekko "zamulająco", ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Fani My Dying Bride, Paradise Lost czy wczesnej Anathemy powinni być ukontentowani. Następnie sceną (i ludźmi pod nią) zawładnęła cienka kiełbasa, czyli niestrudzeni krzewiciele debil core'a - Kabanos. Ta kapela przyciąga już takie tłumy, że nie ma sensu nawet o tym wspominać, jednak to właśnie oni tego dnia zgromadzili jako pierwsi tak liczną publiczność. Wszyscy chóralnie odśpiewywali z Zenkiem Czołg, Ptaszka czy Buraki. Nie zabrakło tradycyjnego skoku w publiczność i innych atrakcji znanych z koncertów tego jakże rozkosznego bandu. Brzmienie wyrywało z kapci - była to zresztą cecha charakterystyczna wszystkich koncertów na Summer Dying Loud - z tego miejsca czapki z głów dla techniki. 
Kabanos
Po zabawowym Kabanosie przyszła pora na bardziej stonowane dźwięki - słuchaczy uraczył bowiem swoim występem - czy może raczej misterium - hipnotyczny Blindead. Ciężkie, powolne brzmienia tej sludge'owej kapeli przewalały się nad polem koncertowym i okolicą. Dezerter zaprezentował się w piątek jako przedostatni. Nie ukrywam, że na ich koncert czekałam tego dnia najbardziej. Smaczku całej sytuacji dodawał fakt, że tego wieczoru mieliśmy usłyszeć po raz pierwszy dwa utwory z nadchodzącej płyty, Większy zjada mniejszego.  Nowe kompozycje wypadły fantastycznie - stylistycznie podobne rzecz jasna do poprzednich dokonań polskiej legendy punk rocka (szczególnie ostatniej płyty - Prawo do bycia idiotą), ale przecież nikomu to nie przeszkadza. Mocno, głośno i przede wszystkim ostro pod względem przekazu - jak zawsze u Dezerterów. Poza tym na set złożyły się największe "przeboje", takie jak Polska Złota Młodzież, Dezerter, Plakat, Pierwszy Raz, Ku Przyszłości czy Ostatnia Chwila. [Co ciekawe, udało mi się też usłyszeć kolejne trzy utwory z nowej płyty w radiu, kiedy wracałam już do Łodzi - grunt, to wyczuć moment na odwrót ;)]. Jak zwykle było energicznie i bezkompromisowo, niemal bez chwili przerwy. Duża dawka zaangażowanej muzyki, w sam raz na zakończenie lata z przytupem. Ostatni wystąpili Decapitated - i tu zaskoczenie. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego - większego mroku? Miałam chyba mylne wyobrażenie na temat tej kapeli - uraczyli mnie niesamowitą dawką rock'n'rolla w ciężki wydaniu. Bujającą odmianą death metalu, która wprawiła w drżenie wszystkie moje organy wewnętrzne. Z rozdziawioną gębą obserwowałam co się dzieje na scenie i przez chwilę czułam się jak na Brutal Assault, gdy grali Six Feet Under. Niesamowita energia i moc, niepozbawione sensu i dalekie od łomotu - po prostu fenomenalny zespół w doskonałej formie. Wiem jedno - będę chciała więcej. 
Dzień 2: 
Sobota przywitała uczestników festiwalu kolejną falą upałów - doświadczenie kazało zostawić w domu ciężkie obuwie i przybiec pod scenę w trampkach. 
Jako pierwsi zagrali tego dnia Manipulation - niestety zobaczyłam jedynie końcówkę ich występu, na tyle niereprezentatywną, że udało mi się jedynie zarejestrować całkiem niezły wokal. Internal Quiet - ci panowie grali u siebie, w związku z czym mieli też i publiczność. NWOBHM ma się w naszym kraju całkiem nieźle, a jeśli dorzucić do tego klawisz, no to... przyznam, że brzmi to ciekawie. Nastąpiły ponownie próby zaktywizowania publiczności zgromadzonej głównie pod parasolami gastronomii, w chłodnych zakątkach zagrody piwnej - niestety, średnio udane. Muzycznie było bardzo dobrze pod względem wykonawczym, jednak to już nie moja bajka, w związku z czym pozostawię pochwały innym. Na mnie wrażenie zrobił wokalista, który momentami osiągał naprawdę godne pozazdroszczenia rejestry. Muzycy Spirit, chcący utrzymać wokół siebie atmosferę tajemniczości, wystąpili w maskach. Udowodnili, że można o tej porze grać dość skomplikowaną muzykę, bogatą w zmiany tempa a jednocześnie brutalną i ciężką. Zapewne jednak dużo lepiej słuchałoby się takich dźwięków pod osłoną nocy. 
Rust
Kiedy na scenę wyszli Rust z Poznania i zaczęli grać, moje małe, czarne serduszko zabiło szybciej. W końcu ktoś wpadł na to, żeby połączyć Led Zeppelin z AC/DC, a może nawet Airbourne! Ależ to była energia - petarda, której kompletnie się nie spodziewałam. Stałam oczarowana, bo i było na co popatrzeć. Panowie kompletnie zatracają się w muzyce, którą grają (a robią to rewelacyjnie) i szaleją na scenie jak opętani. Coś pięknego - rock'n'roll w czystej postaci. Fantastycznie bujające dźwięki, niesamowity groove i "amerykańskość" brzmienia - pewnie niektórzy mogliby łatwo dać się oszukać, że zespół pochodzi właśnie ze Stanów. Brawo! W końcu ktoś zaciągnął mnie pod scenę! Ale na tym nie koniec sobotnich niespodzianek. Kolejny naładowany energią koncert dali Lostbone - znowu kapela,którą gdzieś tam widziałam i mi się nie podobała, a tutaj... Po prostu rozstawili wszystkich po kątach i pokazali, jak się gra na luzaku ale z kopem godnym hardcore'a. Fajna, zabawowa załoga, widać było, że granie sprawia im niesamowitą frajdę. Ludziom pod sceną ewidentnie udzieliła się ta swobodna atmosfera, bo w końcu mogliśmy obserwować bezustannie kręcący się młyn i inne typowo koncertowe szaleństwa. Dodatkowym atutem zespołu jest kapitalny wokalista, którego kontakt z publiką zasługuje na osobne oklaski. Następnie zagrał None, czyli załoga, która zawsze wpędza mnie w konsternację. Niby wszystko gra, niby jest fajnie, ciężko i tak jak trzeba, ale jednak do mnie nie przemawiają. Coś mi tam nie pasuje i nigdy nie umiem się do nich przekonać. Choć trzeba powiedzieć, że koncerty są profesjonalne i gromadzą konkretną publikę, to jednak nie jest to muzyka dla mnie. Ale przecież na festiwalu nie chodzi o to, żeby bez przerwy siedzieć pod sceną - trzeba dać uszom odpocząć ;). 
Corruption
Corruption - można powiedzieć, że to już właściwie weterani Summer Dying Loud, bo zagrali w Aleksandrowie po raz drugi (poprzednio w 2011 roku). Przy notatkach z festiwalu mam przy nich tylko jedną uwagę: "CZAD!", bo to krótkie słowo najlepiej oddaje, jakie są koncerty Corruption. Nogi same rwą się do tańca (jaki by on nie był) i - jeśli znamy teksty - usta do śpiewania. Stoner jest ostatnio tym, co mnie buja najlepiej, więc panowie trafili w mój gust perfekcyjnie i cały czas nucę sobie: "I am an unbeliever / Your pain / And Deceiver / Call me devileiro / But my name is Lucifer / Light bearer / Morning star / Evil one / Rebel is my name".  Zespół ostatnio przechodził trudny okres (odejście wokalisty - Rufusa i perkusisty), jednak jak było widać, radzi sobie doskonale. Nowe kompozycje (z albumu Devil's Share), które zaprezentowali w Aleksandrowie, także nie pozostawiają złudzeń - Corruption nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Po dawce stonera przyszła pora na rodzimą odmianę metalu, czyli zespół Hunter. Choć od fanowania Hunterowi jestem daleka, to trzeba im przyznać, że są niezłomni i konsekwentni w tym, co robią. Mają swoją grupę docelową, do której trafia ich przekaz, w związku z czym nie mogą narzekać na brak wsparcia. Szkoda tylko, że poprzednie zespoły musiały skracać swoje sety do granic przyzwoitości, a Hunter zagrał aż 4 bisy. Tyle na ten temat z mojej strony. Co do Riverside, które zamknęło tegoroczną edycję Summer Dying Loud, to rzecz jasna był to niesamowicie klimatyczny występ, pełen wysmakowanych melodii, których nie trzeba reklamować, ponieważ bronią się same. Dobrze było uspokoić głowę przed powrotem do domu, więc wybór Riverside jako ostatniej kapeli z pewnością był trafiony. Panowie zamykali jednocześnie dwuletni okres koncertowania, po którym zamierzają stworzyć i nagrać nowy album - kibicuję im mocno, bo jest to jeden z naszych najlepszych towarów eksportowych. 
Podsumowując - udana, bardzo dobrze ro(c)kująca impreza. Świetnie wyważony line-up, cieszy to, że nie tylko dla muzyki metalowej znalazło się miejsce (mam nadzieję, że ta tendencja zostanie utrzymana). Jeszcze bardziej raduje mnie fakt, że w samym sercu Polski powstaje świetna, porządnie zorganizowana impreza, której kierownik ma głowę na karku i zna się na muzyce - wróży to świetlaną przyszłość, której życzę Summer Dying Loud bardzo mocno. Oby tak dalej! 

Fot. TNT

Komentarze

fajnie że są takie wpisy :)