Usprawiedliwieni, oczyszczeni, uświęceni - Nine Inch Nails, Spodek, 10-06-2014

Szanowni Państwo, chyba nadszedł czas na reaktywację bloga, nie sądzicie? :) A jeśli już mam to robić, to zamierzam zacząć z przytupem! Na dobry początek nowego rozdziału zapraszam do lektury entuzjastycznego i zupełnie świeżutkiego tekstu na temat koncertu Nine Inch Nails w Polsce, który odbył się 10.06.2014 - czyli dokładnie wczoraj wieczorem. 


Na spotkanie z Trentem Reznorem (oczywiście z perspektywy publiczności) czekałam kilka lat. Poprzedni koncert, w Poznaniu, przeszedł mi koło nosa ze względów czysto materialnych, ale tym razem postanowiłam nie odpuścić. Dodatkową zachętą był fakt, że koncert miał się odbyć w Spodku, który po remoncie podobnież zachwyca. No, może nie zachwyca, ale jest funkcjonalny - to nie Atlas Arena, z której wychodzi się pół godziny. Fakt, że nie tak duży, ale z pewnością na koncerty tego typu nadaje się idealnie. Trudno mi stwierdzić, jak liczna była publiczność, ale na pewno kilka tysięcy osób stawiło się tego wieczoru w Katowicach. W okolicy roiło się od czarnych koszulek z logo NIN, a podniecone szepty rozważające kształt setlisty słyszałam już w drodze na Śląsk (pozdrawiam współpasażerów autobusu!). W powietrzu dało się wyczuć podniecenie, potęgowane niesamowitym upałem. Warto jednak było zachować trochę sił na wieczór. 
Organizacja stała na bardzo wysokim poziomie - tak wysokim, że trudno było wejść do Spodka bez dowodu osobistego - pamiętajcie, by zawsze mieć go przy sobie! ;] Na terenie obiektu znajdowały się stoiska (tak, liczba mnoga!) z koszulkami i gadżetami dla spragnionych pamiątek, ale ceny odstraszyły mnie skutecznie od bliższego zapoznania się z ofertą. Przyjechałam na koncert i na nim postanowiłam się skupić. 

Golden Circle (lub jak kto woli - Sektor 1) nie było tak wielkie, jak mnie straszono, ale i tak zajmowało chyba połowę udostępnionej publiczności części płyty. Było na tyle luźno, że w trakcie koncertu udało mi się zarówno poskakać jak i przemieścić w stronę środka sceny, a także nieco bliżej barierek. Dało się nawet oddychać,a  panowie ochroniarze podawali wodę z butelek i polewali publiczność dla ochłody. Luksusy, panie. 
Ale przejdźmy do sedna. Koncert. 
Zespół zaczął od rzeczy nowszych, które, przyznaję, znam słabo albo wcale. Nie ukrywam, że jestem fanką staroci, ale po tym, jak usłyszałam nowości (dla mnie) na żywo, z pewnością obadam wersje studyjne. Na początek poleciało więc, niemal bez przerwy: Copy of A (niesamowicie entuzjastycznie przyjęty przez wypoczętą jeszcze publiczność), 1,000,000, Letting You. Później zwrot w stronę starszego materiału i moje serce podskoczyło niemal do gardła - March of the Pigs (pięknie zakończone lirycznym And doesn't it make you feel better? po tym, jak publiczność już zaczęła oklaskiwać zespół na krótkiej pauzie...). Piggy skandowane przez całą publiczność, a później nastrojowe przejście do The Frail i The Wretched. Następnie Burn, o którym kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawialiśmy - przypadek? Nie sądzę ;). Później szalone Gave Up i młyn pod sceną, a potem coś, na co czekałam na pewno nie tylko ja (chociaż może to tylko mój fetysz zwany Pretty Hate Machine...) czyli Sanctified. W innej wersji - trudno oczekiwać, aby zespół tak specyficzny jak NIN grał przez tyle lat ten utwór tak, jak na płycie - w wersji jeszcze bardziej poruszającej i cudownie emocjonalnej. Naprawdę czułam się w tamtej chwili, w tamtym momencie oczyszczona i uświęcona (fragment tekstu: "(...) I am purified. I am sanctified") - choćby po to warto było wieźć tyłek przez pół Polski. Po to, żeby znaleźć się "bliżej boga", również, bo przecież po chwili zabrzmiały pierwsze dźwięki Closer i wszyscy pod sceną zwariowali. To dość ciekawe uczucie krzyczeć z tłumem spoconych ludzi: "I wanna fuck you like an animal. I wanna feel you from the inside"!


Po emocjach związanych ze starszymi utworami, chwila wytchnienia i klubowy klimat, gdzie DJ-em jest sam Trent Reznor: Disappointed, The Warning, The Great Destroyer. Ostatnia prosta to już same hity: na początek coś z Downward Spiral, czyli Eraser, po nim Wish - ostatkami sił skaczemy, krzyczymy tekst razem z Trentem. Skupienie i fokus na scenę - to nasze ostatnie minuty, chcemy je dobrze wykorzystać, wchłonąć każdy dźwięk. To samo na The Hand That Feeds i Head Like a Hole - całe teksty wykrzyczane i wyśpiewane razem z Trentem przez publiczność. Oddanie, pełne zaangażowanie i jedność. Piękne.

Na bis dostaliśmy niestety tylko jeden numer - Hurt. Wersja koncertowa znana mi przecież tak dobrze, jest niczym w porównaniu do przeżycia tego osobiście. Sądziłam, że nic mnie już nie zaskoczy, nie wzruszy. Tymczasem Hurt jest utworem na tyle poruszającym, że dokopał mi ostatecznie, dzięki czemu opuściłam Spodek kompletnie zdruzgotana wielkością Nine Inch Nails. Jednocześnie podbudowana, szczęśliwa i zgnieciona jak robak. Zespół jest tak perfekcyjnie zgrany, że nie umknie totalnie żadna nutka. Wszystko jest perfekcyjne. Przerażające to ale i wspaniałe. Godne podziwu, który przepełnia mnie nadal, choć przecież to już historia. Naprawdę, czapki z głów. Zobaczcie Nine Inch Nails na żywo, jeśli będziecie mieli okazję. Niezapomniane przeżycie. 


Komentarze