Let's Go Murphys! Stodoła, 19.06.2014 - Dropkick Murphys

Warto, abyście od czasu do czasu przeszli się na koncert w dobrym towarzystwie. Grupa znajomych, przyjaciół czy kumpli, którzy podzielają wasze zamiłowanie do danej muzyki albo zespołu, to gwarancja wspólnej, świetnej zabawy. 

fot. Karolina Fira
Czerwcowego maratonu koncertowego ciąg dalszy - tym razem wybrałam się do Stodoły, by wspólnie ze znajomymi cieszyć się skocznym repertuarem bostońskiej załogi z Dropkick Murphys. Od momentu otrzymania biletu odliczałam dni, kiedy zobaczę ich na żywo. Ostatni raz zespół pojawił się w Polsce dwa lata temu, także w Stodole. Pora była jednak mniej sprzyjająca, finanse gorzej niż marne, a z resztą bilety wyprzedały się na pniu. Tym razem jednak Amerykanie zaplanowali u nas dwa koncerty - 18.06 w Krakowie i 19.06. w Warszawie. Były one częścią sporej, europejskiej trasy. Nie mogłam tego przegapić.


Dotarliśmy na miejsce pod koniec setu Molly Malone's, którzy otrzymali zadanie rozgrzania publiki. Widziałam zespół rok temu, podczas Summer Riot Open Air Festival w Czersku, także nie czułam wielkiego przymusu oglądania ich popisów, zwłaszcza, że nieszczególnie przypadli mi do gustu. Polskie teksty, klimat zdecydowanie bardziej szantowy niż w przypadku głównej atrakcji wieczoru - po prostu chłopaki z Giżycka.  Nie odmawiam im animuszu, trudno też nie zauważyć, że to wesoła kompania. Ale dla mnie po prostu grają zbyt lekko (jednak jeśli ktoś lubi szanty i pasują mu polskie teksty, to na pewno powinien ich sprawdzić). Dzięki nim mieliśmy jeszcze odrobinę czasu po wejściu do klubu - stoisko z koszulkami było oblegane, kolejki ogromne. Nic dziwnego - ceny, jak na zagraniczny merch były przystępne, wzory kapitalne a obsługa błyskawiczna.
fot. Karolina Fira
Start koncertu zaskoczył naszą rozbawioną kompanię i mało brakowało, a przegapilibyśmy pierwszy utwór. W porę stawiliśmy się pod sceną i zajęliśmy całkiem wygodne miejsca. Stodoła nie była może zapchana, ale na pewno zapełniona w większej części - tłum gęstniał z każdą minutą. Wreszcie pojawili się wszyscy muzycy i zaczęło się! Chłopcy wrócili, by trochę namącić - The Boys Are Back to świetny numer na początek. Publiczność śpiewała każdy refren, a niekiedy i całe utwory - genialnie zgrywało się to z ich hymnową formą. Klaszczący, rozentuzjazmowany tłum szalał od pierwszej do ostatniej minuty koncertu. Właściwie cały set składał się z hitów - po kolei: Citizen CIA, Black Velvet Band, Don't Tear Us Apart, Going Out In Style - wszystko pięknie wyśpiewane przez fanów, zagrane z pełnym zaangażowaniem przez zespół. Nie mogło oczywiście zabraknąć takich przebojów jak The Wild Rover, The Walking Dead, Johnny I Hardly Knew Ya, Vengeance, Fields of Athenry, Barroom Hero (wstęp chóralnie odśpiewany wraz z publicznością), Rose Tattoo który pobudził chyba wszystkich tych, którzy wcześniej nie śpiewali. Główną część setu zakończył oczywiście I'm Shipping up to Boston. Dziwił brak State of Masachussets, który nie pojawił się także podczas bisów. Otrzymaliśmy za to solidną dawkę energii na koniec koncertu, bo aż pięć numerów, z czego aż cztery z fanami na scenie! Drugie wejście zaczęło się od Out of Our Heads, a już na Kiss Me, I'm Shitfaced, dziewczyny z sali zostały zaproszone na scenę. Tłumek powiększył się na Skinhead of the MBTA, gdy dołączyli panowie, chętni do zabawy na scenie z zespołem. Właściwie cały bis był jednym wielkim medleyem - zespół płynnie przechodził od jednego kawałka do drugiego, niemalże bez wytchnienia. Na zakończenie zagrali jeszcze Boys on the Docks i tym optymistycznym akcentem pożegnali się z polską publiką, która wraz z nimi klaskała i śpiewała do upadłego.

Zdobycz koncertowa TNT
Opinie po koncercie były jednoznaczne - wspaniale, lepiej, niż poprzednio! Faktycznie, jeśli spojrzeć na set, to przeważały dwie płyty: Warrior's Code (czyli hit na hicie hitem pogania) oraz Signed and Sealed in Blood. Kiedy poprzednio zespół grał w Warszawie, przeważały utwory z promowanej wówczas płyty czyli Going Out In Style - tym razem pojawiło się zaledwie parę kompozycji z tego krążka. Rozkład jady ewidentnie nastawiony był na przebojowe numery, przy których większość zebranych będzie się doskonale bawić. I tak też było - operacja się udała, pacjent nie przeżył - pacjent zwariował i uciekł z sali operacyjnej wołając: "LET'S GO MURPHYS!!!". 

Muszę przyznać, że był to jeden z najbardziej energicznych koncertów, jakie w życiu widziałam. Niesamowity czad i ogromne pokłady pozytywnej siły płynące ze sceny. Zaangażowanie całej kapeli było fenomenalne - próżno tam szukać znudzonego odgrywaniem po raz tysięczny tej samej melodii pozbawionego zapału grajka. Pełna mobilizacja i zabawa na maksa - coś, co udzieliło się w stu procentach publice, bo raczej ze świecą tam szukać kogoś, kto by chociaż nie potupywał. Atmosfera dobrej imprezy w pubie, gdzie nikt nie przejmuje się tym, co spotyka go na co dzień. Tutaj może odreagować, zapomnieć, zatracić się w genialnej, doskonale zagranej muzyce, wykrzyczeć wraz z tłumem teksty piosenek. Tego potrzebuje od czasu do czasu każdy z nas. To był naprawdę świetny wieczór! Dziękuję wszystkim, którzy tak pięknie bawili się wraz z nami w Stodole. Publika spisała się na medal, tak samo jak zespół.
LET'S GO MURPHYS !!!

Komentarze

Zrzuć Brzuch!!! pisze…
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.