Bogowie w Łodzi czyli czarna ekstaza. Black Sabbath, Atlas Arena, 11.06.2014

Zacznę od tego, że gdy zaczynałam swoją przygodę z koncertami, nigdy nie spodziewałabym się, że te najważniejsze w życiu zobaczę w rodzinnym mieście. Jeszcze kilka lat temu łodzianie z sentymentem wspominali Iron Maiden w Hali Sportowej w 1984 i 1986 roku i nikomu nie śniło się, że zagrają u nas takie sławy jak Black Sabbath, Slayer, Aerosmith, Depeche Mode, Rammstein czy ponownie Iron Maiden. A jednak. W końcu jest obiekt, który doskonale spełnia swoją funkcję, przyciągając z najdalszych zakątków Polski (i nie tylko) fanów mocnego grania. Wiem, że Atlas Arena ma już kilka lat, ale jednak nadal nie mogę wyjść z podziwu, że to się dzieje tutaj, w centralnej Polsce, w mieście, które cieszy się tak fatalną sławą w całym kraju (niesłusznie zresztą). Takie wydarzenia to nie tylko historyczne momenty dla mnie i dla tysięcy innych fanów muzyki, ale także pozytywna reklama dla miasta (to, jak zostanie ów potencjał wykorzystany zależy już tylko od włodarzy Łodzi). Mam nadzieję, że koncertów tutaj będzie jeszcze więcej i kolejne gwiazdy zagoszczą na łódzkiej ziemi. A tymczasem chciałabym się podzielić z Wami moimi wrażeniami z występu światowej legendy, którą nieprzypadkowo wymieniłam na początku mojej wyliczanki. Panie i Panowie, Black Sabbath zagrali w Łodzi! I to jak! 

Zacznę może od minusów, bo jednak trochę ich jest. Nie będę ani jedyną, ani pierwszą, która narzeka na LiveNation. Chwała im za to, że robią u nas koncerty wielkich, światowych kapel. Ale ceny rosną w tempie kosmicznym, coraz to nowe sposoby biletowania są nie do przyjęcia, a line-up często zadziwia - w sensie bardzo negatywnym. Owszem, cieszy fakt, że dzień po dniu zagrali w Łodzi Black Sabbath i Aerosmith. Ale poza nimi właściwie pustka, nic ciekawego, żadnych sław, jeno ochłapy. Wybaczcie takie określenie zespołów, które zagrały na Impakcie w godzinach poprzedzających występy głównych gwiazd, ale faktem jest, że może ze dwie nazwy cokolwiek mi mówiły, a reszty nawet nie chciało mi się sprawdzać. Nie od dziś wiadomo, że w Polsce zazwyczaj wszelkie festiwale (z nielicznymi wyjątkami, najczęściej już niefunkcjonującymi) to występ jednej mega gwiazdy i kilku "popierdółek", które mają zająć czas publice i zapewnić więcej niż jedną linijkę na plakacie. Wszędzie na świecie, jeśli mamy duży festiwal, SZCZEGÓLNIE taki trwający kilka dni, to takich "pocisków", absolutnych must-see, jest co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście. Jeśli popatrzymy sobie na rozkłady jazdy wszelkich zachodnich festiwali, to złapiemy się za głowę, bo większość z nas nie byłaby w stanie ogarnąć tylu wspaniałych koncertów jednego dnia (czego przykładem Brutal Assault, gdzie planowałam zobaczyć połowę składu, a widziałam może 1/6). 
No ale dość narzekań, bo nie po to tu przyszliście, prawda? ;)

Przejdźmy do meritum, a jest o czym pisać. Na koncert Black Sabbath czekałam z wielką niecierpliwością, choć nigdy nie byli moim numerem jeden. Owszem: szacunek, podziw, znajomość utworów - jak najbardziej, ale o jakimś ogromnym fanowaniu mowy nigdy nie było. Świadomość wielkości i legendarności Sabbathów zdecydowała o tym, że musiałam tam być. Poza tym zwykła, ludzka ciekawość. Zobaczyć na żywo Księcia Ciemności i Tony'ego Iommiego, który zawsze jawił mi się jako niesamowicie sympatyczny człowiek z diabłem w dłoniach, no i oczywiście Geezer Butler - kolejny element układanki. Kto zasiada za perkusją nie miałam szczerze mówiąc zielonego pojęcia - wiadomo było tylko, że zapewne jakiś młodzian (okazał się nim Tommy Clufetos). Niemniej podniecenie było spore, zwłaszcza, że byłam świeżo po koncercie Nine Inch Nails i spodziewałam się solidnego łomotu. Który dostałam. I to aż nadto. 
Mało brakowało, a spóźnilibyśmy się na początek występu. Właśnie przemierzaliśmy wnętrze Atlas Areny, kiedy rozległy się dźwięki intro i  nawoływania Ozzy'ego. Nie pozostało nam nic innego, jak porzucić myśli o wietrzeniu głów i biec w stronę płyty. Setlista niewiele odbiegała od innych z europejskiej części trasy - na początek dostaliśmy War Pigs, pięknie odśpiewane przez publiczność. Podobnie jak inne numery, które w miarę możliwości wydarłam z gardła tego wieczoru, niesamowitym uczuciem było odśpiewanie ich z oryginalnym wykonawcą. Co za ulga! Nareszcie to żaden cover-band ani początkujące szarpidruty, ale faceci, którzy naprawdę wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi! Kiedy zdajesz sobie sprawę, że stoisz naprzeciwko ludzi, którzy wymyślili ten cały metal, to skóra cierpnie i chłoniesz wrażenia wszystkimi porami na ciele. Później Into the Void z Master of Reality, Under the Sun/Every Day Comes and Goes z Vol. 4  i Snowblind z tej samej płyty. Następnie coś z ostatniego krążka czyli Age of Reason - nowe numery brzmią naprawdę świetnie, bo zarówno God is Dead, End of the Beginning jak i właśnie Age of Reason doskonale wpasowują się w filozofię "gramy jakby nadal były lata siedemdziesiąte, a w muzyce niewiele się po nas wydarzyło". I ta filozofia działa. To po prostu doskonałe uzupełnienie arsenału mistrzów kopania dupska niskimi tonami i piekielnie mocarnym brzmieniem. 
Po odrobinie nowego materiału wracamy do tego, po co głównie przyjechały tłumy - słodkie dla uszu starocie: Black Sabbath, Behind the Wall of Sleep, N.I.B.. W międzyczasie zmieniliśmy miejsce - z końca płyty przenieśliśmy się na górę trybun, centralnie naprzeciwko sceny. I tutaj wszystko brzmiało jeszcze lepiej. Moc to zdecydowanie za małe słowo, by opisać to, jak niesamowicie brzmiał w Atlas Arenie Black Sabbath. Stare numery, które znam z nagrań o różnej jakości, wstrząsały całym moim ciałem, przepełniała mnie ekstaza, że jestem tu i teraz, a w głowie tłukło się jedno pytanie - dlaczego przez całe swoje życie nie słuchałam od rana do wieczora wyłącznie Black Sabbath!? Przecież są najlepsi na świecie! Tak, w tym momencie istniał tylko ten jeden zespół, tylko to było ważne. Pełne wyłączenie. Chyba o to chodzi w muzyce, prawda? Takich doznań oczekujemy! Po powrocie do przeszłości przerwa na nowość z 13 - End of the Beginning a następnie Fairies Wear Boots, Rat Salad i wreszcie Iron Man. Przez cały czas Ozzy sprawdzał "jak bardzo jesteśmy szaleni" i pohukiwał do mikrofonu: "U-hu!" i za każdym razem coraz więcej gardeł mu odpowiadało. W końcu chyba cała publiczność dała się wciągnąć w tę zabawę, która jest zdaje się stałym elementem widowiska, ale to nieważne - było to (wybaczcie słowo) przesłodkie i tak urocze, że nie mogłam patrzeć w stronę sceny z wyrazem twarzy innym, niż szeroki uśmiech (względnie wymieszany z bezgranicznym uwielbieniem). Drepczący po scenie staruszek miał w sobie więcej charyzmy niż niejeden mięśniak huczący niezrozumiale mroczne teksty. I to jest wielkość, to jest klasa, proszę państwa! Do tego Tony Iommi, człowiek tak niesłychanie spokojny i wyluzowany, a przy tym skromny i jakby nieco nieśmiały - na tej wielkiej scenie, taki mały człowieczek z gitarą, trącający niby od niechcenia kilka strun, z których płyną melodie wzbudzające ekstazę tłumów. Magia.  Na Rat Salad otrzymaliśmy też solidny łomot od perkusisty, który zaprezentował taki warsztat, że opadły nam kopary z wrażenia. I zawsze, kiedy myśleliśmy, że się chłopina zmęczył, że to już koniec i teraz będzie następny numer, on nie miał dość i łomotał dalej i to łomotał tak, że aż wnętrzności drgały. Nie było miejsca na zbędne gadanie, bo za chwilę dostaliśmy Iron Mana odśpiewanego przez całą salę, a potem God is Dead? Później zaskoczenie w postaci Dirty Woman - nie wiem, czy grali to na wcześniejszych koncertach, ale dla mnie była to chwila wytchnienia po szaleństwie i odpoczynek przed wielkim finałem, który wkrótce miał nastąpić. Na koniec setu dostaliśmy Children of the Grave. Bisem było oczywiście Paranoid (podstępnie rozpoczęte wstępem do Sabbath Bloody Sabbath) - wisienka na torcie i sygnał, że to już definitywnie koniec. 
To był niezwykły koncert. Jeśli nie byliście - żałujcie i zróbcie wszystko, aby zobaczyć Sabbs na żywo (póki żyją). Jeśli byliście - zapewne rozumiecie moją euforię i podzielacie pozytywne wrażenia. Atlas Arena zasłużyła na Order Uśmiechu za taką ilość endorfin, którą tego wieczoru wyprodukowało kilka tysięcy fanów metalu zgromadzonych w jej murach. Wszystko się zgadzało - tak organizacyjnie jak i muzycznie. 
Jeden minus - ZA KRÓTKO! Chcemy jeszcze! Uczepiłam się jednak nadziei, że jeszcze tę zgraję emerytów u nas usłyszmy, bo chyba im się podobało. 

Komentarze