17 Brutal Assault - czyli klęska urodzaju

Na Brutal Assault wybierałam się bezskutecznie od kilku lat. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, a to ludzie, a to zobowiązania, a to - najczęściej - pieniądze. W tym roku nareszcie udało się kupić karnet i czekać z wypiekami na twarzy na owianą legendami imprezę. Po przeczytaniu chyba wszystkiego w internecie na temat czeskiego festiwalu odbywającego się w murach twierdzy Josefov, miałam taki mętlik w głowie, że już sama nie wiedziałam, czy dobrze robię, że się tam wybieram. Na forach straszą kradzieżami, radzą zabrać ze sobą równowartość 500 zł (inni zaś mówią, że wystarczy stówka i można "jakoś przebidować"), wróżą złą pogodę i ogólnie łatwo się zniechęcić. Ale postanowiłam być twarda, bo miał to być mój pierwszy festiwal metalowy poza Polską. Opłaciło się! Kiedy już nadszedł ten moment, kiedy w pośpiechu przepakowywałam plecak po Woodstocku a przed Brutalem, wszelkie obawy wyparowały.

Do Jaromera zajechaliśmy około południa 8 sierpnia, a pole namiotowe, w miejscu, gdzie zamierzaliśmy się rozbić, już było niesamowicie zapchane. Oczywiście dalej były miejsca, ale "nasze" było strategiczne. Wszędzie blisko - do toitoi'ów, kranów i na teren koncertów. Jedynym, co oddzielało nas od bramy wejściowej, była górka, którą tworzył wielki wał wokół twierdzy. Tak zwana górka trzeźwości. Nie wyobrażam sobie spaceru pod lub z niej w stanie powyżej wskazującego.
Może i zaczynanie od minusów zakrawa na malkontenctwo, ale myślę, że warto o tym wspomnieć. Najgorzej wspominać będę pierwszy dzień, czyli warm-up party day, kiedy to spędziłam 3 godziny w  kolejce po... stempelek na bilecie. Tylko tak zatwierdzony bilet dawał prawo do odbioru opaski na nadgarstek, smyczy z programem imprezy, oraz kilkunastostronicowej książeczki z opisem kapel i festiwalu. Ewidentnie organizacja w tym miejscu zawiodła. Jedyne okienka, w których po kolejkach nie było śladu, to te, do których podchodzili właściciele zarezerwowanych online, lub kupionych w ticketpro biletów (odpowiednio droższych). Cała reszta (czyli kilkaset osób, może około tysiąca lub więcej) stała w kolejce kilka godzin - rekordziści nawet 8- do jednego (!!!) okienka. Smutny warm-up, jak na moje. 
Innym minusem był brak koszy na śmieci. A jeśli już były, to niezwykle mało, rozstawione w ogromnych odległościach od siebie, na dodatek często przepełnione. Miło, że organizatorzy zatroszczyli się o środowisko proponując wytrzymałe, plastikowe kufle wielokrotnego użytku, w tym wszystkim zapomnieli chyba, że festiwalowicze generują też inne odpady. Na nie nie było już miejsca. 
To chyba tyle z minusów, przejdźmy do muzyki. Jako, że warm-up party odpuściliśmy gremialnie, nie będę pisała o środowych koncertach. Doszły mnie jednak słuchy, że Anaal Nathrakh zagrali bardzo dobry koncert. Możliwe. Ja poznawałam okolicę i sąsiadów z pola. 
Dla mnie rozpoczęciem festiwalu był koncert Toxic Holocaust, w czwartkowe popołudnie. Nie spodziewałam się, że thrashowa kapela może wypaść tak dobrze praktycznie w pełnym słońcu. Tłum szalał, zespół dawał z siebie wszystko. Dobre, thrashowe łojenie pierwszej wody.
Tak wczesne godziny koncertów (np. 11:00, TH akurat grali o 13:10) były dla mnie na początku czymś trudnym go ogarnięcia, ale szybko przywykłam, cóż, te 80 kapel musi jakoś zmieścić się z koncertami w trzech dniach, prawda? 
Arkonę zobaczyłam w sumie przez przypadek - nie planowałam, ale ponieważ grali tuż po Toxic Holocaust, trudno było nie usłyszeć / zobaczyć. Mój hiszpański przyjaciel, ciepło określił Arkonę mianem "agressive tree music". 
Spodobał mi się występ General Surgery - być może ze względu na widowiskowy image, a może dlatego, że było to pierwsze cięższe łojenie tego dnia.
Plany koncertowe sobie, a festiwal sobie.. W ten sposób, w czwartek dotarłam dopiero na Ministry. Chciałam porównać wrażenia z Woodstocku z brutalowymi. No cóż. Było słabo. Spodziewałam się podobnej magii, jak w Kostrzynie, jednak występ był nijaki. Mimo to potrzeba wyszalenia się zwyciężyła i udało się odrobinę zakręcić nóżką. 
Podobnie jak Arkona, również Dimmu Borgir nie należało do moich festiwalowych priorytetów. Mimo to, zobaczyłam sporą część koncertu. I choć muza już od dawna mnie nie kręci, to przyznać muszę, że był to świetny, bardzo profesjonalny koncert, z godną oprawą, dobrze nagłośniony. Fani byli wpiekłowzięci. 
Zespołem, na który bardzo czekałam było Sick Of It All. Koncerty w Polsce (w tym w  Łodzi, sic!) przeszły mi koło nosa, więc nie mogłam odpuścić tego na BA. I to był kolejny dobry wybór tego dnia! Świetny, energetyczny koncert, jak to zawsze na koncertach HC - dużo skakania i niesamowicie pozytywna energia płynąca ze sceny. Byłam oczarowana i chciałam jeszcze. Po SOIA nastąpiło rozluźnienie w postaci Samael, kolejnej wielkiej kapeli, którą zamierzałam zobaczyć z ciekawości, nie z miłości. No cóż - tutaj panowie akustycy zawodowo schrzanili nagłośnienie. Nie dało się tego słuchać - w pierwszym utworze w ogóle nie było słychać wokalu - bo albo za dużo było basu albo gitary. Czułam się, jakbym była na próbie, a nie koncercie Samaela, w myśl zasady "kto głośniej". Zdegustowani, opuściliśmy twierdzę, pozwalając innym bawić się przy Nile (podobnież słabo) i Arcturus
Warbringer rozpoczął w mojej rozpisce koncerty piątkowe. O 12:40 zaczęły się tany pod sceną i thrashowa rozwałka. Bardzo dobry koncert, chociaż pod sceną, jak na brutalowe standardy, nawet o tej porze, nieco pustawo. Niemniej - cieszę się, że wreszcie zobaczyłam chłopaków na żywo. Następni na liście byli oczywiście Suicidal Angels. Tutaj nie było przebacz, po Warbringer miałam jeszcze rezerwy energetyczne, więc cały koncert (bez ostatnich 5 minut) szalałam pod sceną. Było doskonale! Set - marzenie, świetna atmosfera, kontakt z publiką, sound należyty. Żal, że musiałam ewakuować się pod koniec, bo panowie przywalili aż miło. Do "jagermeistera" wróciłam na Municipal Waste. WOW! Jeśli wydawało mi się dotąd, że widziałam szaleństwo na i pod sceną, to zwątpiłam podczas sztuki "municipali"! Fanówa nakręcała się już od dwóch dni (co chwilę słyszałam krzyczane "Municipal Waste is gonna fuck you up!" ;D ) więc i mnie się udzieliło. Koncert, choć obserwowany z dystansu (cóż, pierwszy prysznic od paru dni i to prysznic za dychę, nie mógł tak łatwo pójść na marne) podobał mi się szalenie, a headbanging okazał się po raz kolejny znakomitym sposobem na błyskawiczne suszenie czupryny. MUNICIPAL WASTE IS GONNA FUCK YOU UP! Zapraszamy do Polski! 
W sobotę, ostatni dzień, zaczęłam od Be'Lakor. Nie planowałam, ale zobaczyłam i... no cóż, delikatnie mówiąc, nie przypadli mi do gustu. Na pewno nie po tym, jak dzień wcześniej szalałam na thrashowych kapelach. Gdybym jeszcze miała krzesełko i mogła spokojnie posłuchać koncertu... Ale ponieważ takowego nie miałam, czekałam tylko na Aborted. Przymulona przeziębieniem, odebrałam ich pozytywnie, ale jakoś bez wzwodu. 
Na pewno jednym z lepszych koncertów tego dnia była Kylesa. Niesamowity, klimatyczny koncert. Stałam jak oczarowana i nie mogłam napatrzeć się na wokalistkę/gitarzystkę, Laurę. Piękna kobieta z kawałem głosu. Klękajcie narody, Kylesa jest wielka! Sporym rozczarowaniem natomiast było dla mnie Immolation. Wytrzymałam naprzeciwko sceny niewiele, może 2 kawałki. Ciężko słucha się czegoś takiego na festiwalu. Wydaje mi się, że to zdecydowanie klubowy zespół. Szkoda, liczyłam na dobry gig. Taki dali panowie z Six Feet Under. Mocno, bezkompromisowo, z przytupem i energią. Wow, chyba ponownie zakochałam się w SFU. 
Podobne wrażenie zrobili na mnie Agnostic Front - druga kapela HC, której koncert opuściłam w Łodzi w przeciągu ostatniego roku. Tym razem nie dałam za wygraną i podreptałam pod scenę, by razem z resztą tłumu skandować "Gotta gotta gotta go!". Żałuję, że stan zdrowia nie pozwolił mi na zabawę pod sceną, no ale siła wyższa. 
Tym, na co wielu uczestników festiwalu czekało najbardziej, był koncert Immortal. Cóż, widziałam. Choć to już nie moje klimaty, chociaż uśmiech sam wypełzał na usta na widok specyficznej choreografii panów Abbatha i Demonaza i chociaż w pewnym momencie dałam za wygraną i uciekłam do tawerny. Widziałam i nigdy nie zapomnę tego widoku.
Festiwal, wbrew moim planom, zakończyłam koncertem Moonspell. Wbrew planom nie dlatego, że nie chciałam ich oglądać, ale dlatego, że po Virus, którzy mieli grać tego dnia, wedle planu, ostatni, wystąpić miał jeszcze Sodom... I wystąpił. Niestety, bez TNT pod sceną. Wstrzymajcie się jednak z miotaniem pomidorami - gdybym była  pełni zdrowia, nic nie powstrzymałoby mnie przed warowaniem pod sceną po 2:00 w nocy. Ale choroba pokonała mnie i na dobranoc zaśpiewał dla mnie Fernando Ribeiro z Moonspell. A set był cudowny, choć dla mnie mogliby grać wyłącznie utwory z Wolfheart. Ale i tak było cudownie. Spełnienie marzeń, że tak powiem górnolotnie. 
Zdecydowanie Brutal Assault zagości teraz na stałe w moim kalendarzu. Chociażby dlatego, ze trzeba kiedyś w końcu zrealizować ambitny plan zobaczenia wszystkich kapel, które by się chciało - przez trzy dni, w jednym miejscu. W tym roku niestety się nie udało, ale na swoje usprawiedliwienie mam jedynie chorobę. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku zaliczę co najmniej program obowiązkowy. 

Podsumowując, Brutal to świetna impreza, niemal doskonale zorganizowana, rewelacyjnie umiejscowiona. Skupisko ludzi różnych narodowości, zjednoczonych przez muzykę i wspólne mieszkanie na polu namiotowym (niektórym jednak nie przeszkadzało to w okradaniu sąsiadów). Co roku imponujący line-up, gwarantowane występy światowych gwiazd ciężkiej muzy oraz sympatyczne miasteczko - Jaromer. 
W kolejce po stempelek ;)
Krótko mówiąc - polecam ten festiwal każdemu, kto chce zobaczyć dużo zespołów, w krótkim czasie, w niesamowitych okolicznościach przyrody i architektury. I przede wszystkim - kocha muzykę. Ja za rok będę na pewno. 

zdjęcia: TNT, Krzysztof Piro Podpirko (więcej tutaj: KLIK)

Komentarze

Sety z Imprez pisze…
Fajny event! Polecam wszystkim bardzo serdecznie :)
Anonimowy pisze…
Six Feet Under grało chyba w piatek o ile pamiętam.

TNT pisze…
Drogi Anonimowy, mylisz się, SFU grało w sobotę, mam jeszcze brutalowy rozkład jazdy ;]