Przyjemna niespodzianka: Job for a Cowboy – Demonocracy

Dzięki internetowemu wydaniu magazynu Revolver już na 4 dni przed oficjalną premierą (10 kwietnia) można było zapoznać się z najnowszym krążkiem Amerykanów z Job for a Cowboy. Popieram tego typu inicjatywy, tym bardziej, że ostatnio zapanowała „moda” na streaming całych albumów na kilka dni przed rozpoczęciem sprzedaży. W pełni legalnie i bezpłatnie można cieszyć się świeżym materiałem – tym bardziej, że można go zaliczyć do naprawdę udanych. 

Kwintet z Arizony po deathcore'owych początkach kilka lat temu „nawrócił” się na zdecydowanie bardziej death metalowe granie, pozostając jednak kapelą nowoczesną – tworząc kompozycje dość odległe od oldskulowego klimatu i dźwiękowy brud zastępując klarowną produkcją. W tym momencie wszyscy zatwardziali przeciwnicy odchodzenia od tradycji w śmierć metalu zapewne zakończą lekturę tej recenzji. Pozostali pewnie zacierają ręce, czytają dalej i już słuchają Demonocracy. Pora nieco uważniej przyjrzeć się temu albumowi. Wspominałem już o produkcji – dla mnie wręcz idealnej, bo ubóstwiam selektywne, przejrzyste brzmienie w ekstremalnej muzyce. Szczególnie w opcji proponowanej przez Job for a Cowboy: pokombinowanej, na pierwszy rzut ucha chaotycznej, na drugi i kolejne – powalającej na kolana techniką i pomysłami, mnożącymi się w każdym utworze. Nie będę nawet wyróżniał każdego z osobna, bo płyta trzyma równy, bardzo wysoki poziom od pierwszej do czterdziestej minuty. Jest w niej coś z ducha dokonań zespołów, które przełamywały skostniałe schematy w latach 90-tych – Death czy Atheist: dbałość o wirtuozerską technikę i niebanalne rozwiązania. Ciągle można wyłapywać coraz to nowe smaczki w muzyce zespołu, co jest bardzo satysfakcjonujące dla słuchacza, każde kolejne odtworzenie płyty nie nudzi. Tym bardziej, że pomimo braku ewidentnych „przebojów” niemalże w każdym utworze natknąć się można na fragmenty bardzo chwytliwe, a specyficzny, nieraz patetyczny klimat zapada w pamięć. Za tę „przebojowość” odpowiadają zarówno świetne riffy gitarowe, jak i zmiany tempa. Zwraca uwagę zróżnicowanie wokalne – w tej kwestii absolutnie nie można narzekać. Jonny Davy posługuje się czytelnym growlem, raz obniżając go do poziomu znanego z nagrań brutal death metalowych, innym razem podwyższając – co zbliża go do maniery Chucka Schuldinera. Bardzo pozytywnie wypadły solówki, nie brzmiące jak doklejone na siłę do kompozycji. Na mnie największe wrażenie zrobiła jednak sekcja rytmiczna – szczególnie bas Nicka Schendzielosa, często grający bardzo ciekawe partie jakby „obok” gitar, jednak paradoksalnie doskonale napędzający utwory razem z perkusją Jona Rice'a. Co ciekawe, basista jest nowym nabytkiem kapeli (dołączył do niej w zeszłym roku), a Demonocracy to dopiero pierwszy album, w którego nagrywaniu uczestniczył. Kilka lat więcej muzycznego doświadczenia w porównaniu do pozostałych członków zespołu również robi swoje. 
Chociaż muzyka Job for a Cowboy już wcześniej była złożona, dynamiczna i na swój sposób brutalna, to teraz można mówić o spotęgowaniu tych cech. Dzięki temu w tej nowej płycie jest „to coś”, co przyciąga i nie pozwala się od niej oderwać. Zupełnie nie spodziewałem się tak świetnego materiału od tego zespołu, tym bardziej, że umknęły mi uwadze zapowiedzi Demonocracy. W moim rankingu, jak na razie, jest w czołówce najlepszych tegorocznych longplayów. 


 /B0UNCE

Komentarze