Co zrobiłby Elvis? Nagrałby taki album. Fatboy - Overdrive (2010)

Tęsknicie czasem za Elvisem? Brakuje wam "starego, dobrego grania", gdzie na gitarach grają żywi ludzie a nie programy komputerowe, wokalista czaruje głosem a całość porywa ciało do tańca, ale raczej tego, który kojarzy się z lakierkami i fruwającą marynarą niż opętańczych dygotów w świetle stroboskopów? No to mam coś dla was. Właściwie jest to odkrycie zeszłego roku, niektórym pewnie znane od dawna, ale prześladuje mnie ostatnio tak mocno, że nawet przez sen kiwam paluszkiem u stopy.
Fatboy 2010 (źródło: oficjalny facebook zespołu)
Fatboy to czyste rockabilly, tak szczere, że wrażenia w rodzaju przenosin w czasie macie zagwarantowane. Pochodzą ze Szwecji, gdzie ostatnio kapele w tym stylu wyrastają jak grzyby po deszczu i co najlepsze – są o co najmniej siedem klas wyżej, niż nowości zza Oceanu. Płyta Overdrive, która ukazała się w roku 2010, to trzecia płyta Szwedów i kompletnie zawładnęła moim odtwarzaczem jakiś czas temu. Dobra wiadomość jest taka, że już wkrótce ma sie ukazać kolejny album, o czym panowie informują na facebooku i Myspace. Warto wiedzieć, że zespół tworzą doświadczeni muzycy, a jako inspiracje podają wszelkie brzmienia country, bluesa i rock n'rolla. 
 Overdrive otwiera singlowy Bad News From Pretty Red Lips, gdzie w klimat wprowadzają nas gitara i perkusja, do których następnie dołączają kolejne instrumenty, w tym, nieodłączny w rockabilly – kontrabas, który pięknymi, niskimi tonami uzupełnia całą kompozycję. Całość oplata bardzo dobry wokal z nieco elvisowską manierą. I tak w każdym kolejnym numerze, ale to właśnie "otwieracz" kupił mnie w stu procentach. Gitary sa tutaj mięsiste, wokal w zwrotkach nieco wycofany, ale już w refrenach wysuwa się na pierwszy plan, wspierany delikatnymi chórkami. Energiczny, jeden z szybszych numerów na płycie, świetny na rozruszanie. Kolejny to Dragging The River, który otwiera znany fanom rock n'rolla rytm, w tle swingująca perkusja i nieodłączny, obecny, jak w każdym utworze, kontrabas. Rozedrgany wokal i łkająca w tle gitara, dopełnione gitarami o brzmieniu, które fani Tarantino z pewnością znają z soundtracków do takich hitów jak Pulp Fiction czy Kill Bill (1 i 2). Bare Moon to już spokojniejsza kompozycja, liryczna i pełna sentymentalnych brzmień rodem z, notabene, podksiężycowych zawodzeń rock n'rollowych lowelasów. Tytułową kompozycję otwiera szybszy fragment muzyczny, który przechodzi w wolniejszy refren. Bridge i refreny są jednak szybsze i dobrze ilustrują liryki. Kiedy zamknąć oczy, można wyobrazić sobie zakurzonego cadillaca, mknącego przez pustynię, a na tylnym siedzeniu spoconą, półnagą autostopowiczkę kurzącą tanie papierosy. I skwar, a z radia sączy się właśnie taki Fatboy, ze swoim Overdrive. Pozostając przy tematach podróży, przechodzimy do Last Train Home. Jesli jeździcie czasem pociągami to pewnie wiecie, że są takie piosenki, których najlepiej słucha się właśnie tam, przyklejając nos do szyby. Kiedy rytm idealnie zgrywa się ze stukotem kół o szyny, a konduktor zawsze prosi o bilet w momencie, kiedy wokalista śpiewa twój ulubiony fragment. Na dodatek w tym utworze po raz pierwszy pojawia się, obok Thomasa Pareigisa kobiecy wokal, dodający piosence ciepła i więcej przestrzeni. Sprawdzony, stary jak świat, ale dobry patent – męski i kobiecy wokal, w harmonii. Piękne, szczególnie w ostatni pociągu w stronę domu. Kolejną kompozycję, Whole Damn Cow, otwiera znów sama gitara, skradająca się, wkrótce na spółkę z wokalem, niczym Różowa Pantera. Przy okazji panowie wykazali się nielichym poczuciem humoru – mamy tutaj historię niczym z Zemsty Fredry, tyle że w miejsce krokodyla występuje... krowa. Oczywiście sprawa jest nieco głębsza ale jednocześnie okraszona humorem. Uwielbiam przedostatni refren, w którym wraz z Pareigisem śpiewa damski chórek (What baby wants, baby gets). What Would Elvis Do? to kolejny singiel z Overdrive, a na który odpowiedź brzmi: prawdopodobnie nagrałby taką płytę. Jeden z ostatnich na płycie, to Time's Running Out (kolejny "pociągowy" numer) z delikatną gitarą, która płynie przez ten nastrojowy utwór z lekkością odnowionego wagonu osobowego o miękkich siedzeniach. Urocza pościelówa. Podobnie zresztą kolejny utwór, Memories Of Us, gdzie pojawiają się także smyki i po raz kolejny kobiecy wokal, znów harmonijnie przeplatąjacy się z głównym głosem. Zamykający płytę Used Heart to już apogeum skargi na nieszczęśliwą miłość, tutaj płaczą już chyba wszystkie instrumenty, a ciary na plecach są gwarantowane. Smutek wyziera z każdego dźwięku. (How can you trust a used heart? I go on and play my part). Tym smutnym akcentem Szwedzi zamykają swój trzeci album. Choć na koniec serwują kilka naprawdę smętnych kompozycji, to są one naprawdę udane i absolutnie nie powodują odruchu wymiotnego, w odróżnieniu od współczesnych zawodzeń popowych wokalistów, którzy wszystko przecież wiedzą o zawodach miłosnych...
 W odróżnieniu od większości obecnego w mediach shitu, ten album to naprawdę kawał dobrego grania bez ściemy. I bez ściemy go polecam, a na dobry początek i miłe zakończenie recenzji, całkiem udany teledysk:


 

Komentarze