Ciężej, ale wciąż radiowo: Lacuna Coil - Dark Adrenaline

Najnowsza płyta włoskiego Lacuna Coil była zapowiadana przez Cristinę Scabbię – wokalistkę formacji – jako „cięższa i mroczniejsza”. Pytanie tylko, co dokładnie miała na myśli – większy ciężar, niż na poprzednim, delikatnie mówiąc średnio udanym Shallow Life, czy powrót do czasów, kiedy można było o LC powiedzieć, że gra metal gotycki. Wprawdzie była to jakaś lżejsza wariacja na temat muzyki Paradise Lost i chociażby Moonspell, ale klimat był i jak najbardziej można było mówić o gotyku. Czy grali muzykę metalową? Grali, owszem. Ostatnio na naprawdę udanej płycie Comalies sprzed 10 lat. W międzyczasie Włosi zdobyli Amerykę – ale niestety jej nie odkryli. O ile w przypadku kolejnego longplaya, Karmacode, można jeszcze (pomimo jawnego przejścia do rockowego mainstreamu) mówić o niezłej płycie – świetnie wyprodukowanej, z fajnymi melodiami i, kiedy trzeba, ciężkimi gitarami i bujającymi rytmami, to wspomniane Shallow Life było jakby efektem zagubienia. Płyta była nierówna, obok całkiem dobrych rockowych kawałków pojawiły się niezbyt zrozumiałe eksperymenty popowo-balladowo-elektroniczne, niezbyt dużo mające wspólnego z rockiem, a już na pewno nie z metalem. 
Czy Dark Adrenaline to taki wehikuł czasu, przenoszący słuchacza do 2002 roku i sukcesu Comalies? Moim zdaniem – trochę tak, trochę nie. Z jednej strony fajnie znów słyszeć, że panowie (i pani) z Lacuny przypomnieli sobie, jak się gra metal. Z drugiej – dalej trzymają się mainstreamu, paradoksalnie teraz nawet jeszcze bardziej, niż 3 lata temu. Skąd taki wniosek? Mamy na „Dark Adrenaline” sporo ciężkich gitar, czasem trafi się naprawdę fajny riff (moją ulubioną zagrywką jest ta prowadząca I Don't Believe In Tomorrow), a nawet – tu zaskoczenie – solówka (naprawdę się udała chociażby w Against You). Zatem obiecany przez Scabbię ciężar jest. Tylko... gdzie ten mrok? Odpowiedź jest prosta: zgubił się w procesie produkcji, został niemal całkiem przesłonięty przez brzmieniową konfekcję. Ta płyta brzmi po prostu jak album popowy – nie metalowy. Ewentualnie można mówić o „radiowym” rocku. Szkoda, że muzycy znów współpracowali z Donem Gilmorem – podejrzewam, że gdyby za konsoletą zasiadł Waldemar Sorychta (jak przy pierwszych czterech płytach), nie byłoby tego lukrowanego brzmienia. Dobre wrażenie, wynikające z obecności ciężkich gitar (nawet, jeśli kojarzą się z bardziej numetalowym Karmacode) i wyraźnego basu, dodającego razem z perkusją fajnego groove'u, psują nieraz również partie wokalne. Zdecydowanie za bardzo wygładzone i nierzadko irytująco udziwnione. Prym wiedzie pod tym względem Intoxicated. Rozumiem, że Scabbia chciała pokazać tu swoje wokalne możliwości, jednak następnym razem od gardłowej „ekwilibrystyki” powinna się powstrzymać. Mimo nie najgorszego wokalu, spisującego się bardzo dobrze w „normalnych” partiach, Cristina nie jest – żeby daleko nie szukać – Tarją Turunen, a Lacuna Coil - Nightwish. Dziwnie wypada solówka gitary w The Army Inside – odnoszę wrażenie, że została trochę na siłę doklejona do tej piosenki. Poza tym nie można nie wspomnieć o coverze hitu R.E.M., Losing My Religion. Jak dla mnie odrobinkę przesadzili (znów) z wokalami, które, szczególnie w drugiej zwrotce, wydają się być przesłodzone i średnio pasują do interpretacji takiego utworu. Całość jednak wyszła nieźle, tym bardziej, że nie odstaje od reszty albumu. Ostatnie dwie kompozycje – Fire i My Spirit – tak jakby na pożegnanie ze słuchaczem, okazują się być naprawdę dobrym zakończeniem. Pierwszy z nich to energetyczna, rockowa piosenka z bardzo chwytliwym, motorycznym riffem i przebojowym refrenem. Drugi – wolniejszy, około balladowy utwór. Jeden z niewielu, który nawiązuje do gotycko-metalowego okresu twórczości grupy, chociażby ze względu na zwrotki, które mogłyby się znaleźć na Comalies. Ciekawie wypada w nim fragment z recytacją po włosku i świetna solówka, zamykająca utwór. Kawałek trochę popowy, ale jednak pachnący gotykiem. Reasumując: gdyby nie to przeprodukowanie, czy – jak kto woli – amerykańskie brzmienie – byłoby naprawdę w porządku. Z ciężarem, groovem, przebojami. Niestety włoski sekstet dalej brnie w kierunki popowo-radiowe, przynajmniej pod względem produkcji. Pozostaje mieć nadzieję, że przy następnej okazji podziękują Gilmore'owi i wybiorą sobie innego producenta.

/B0UNCE

Komentarze