Eluveitie – Helvetius (2012)

Szwajcarki zespół pagan – folk – metalowy Eluveitie to swoisty ewenement w swojej kategorii. Rzadko któremu zespołowi tego nurtu udaje się wypłynąć na naprawdę szerokie wody i osiągnąć międzynarodowy sukces. Styl zapoczątkowany przez nieodżałowany szwedzki Bathory przez lata rozwinął się do monstrualnych rozmiarów, lecz mimo wszystko pozostał w muzycznym podziemiu. Choć nazwy takie jak rosyjska Arkona, fińskie Ensiferum czy Turisas oraz Falkenbach z Niemiec osobom odwiedzającym czeskie czy niemieckie festiwale są doskonale znane, to przeciętnym słuchaczom radia nie mówią zupełnie nic. Eluveitie obrało trochę inną drogę muzyczną w odniesieniu do wcześniej wymienionych, otwierając sobie dzięki temu więcej drzwi, a jednocześnie zamykając je nieodwracalnie za sobą. 
 Nie mnie tu oceniać, czy lepiej nadać muzyce łagodniejszy wymiar – bardziej przyswajalny masom słuchaczy na całym świecie – odrzucając ortodoksyjnych fanów pierwotnego pagan - folk-metalu, czy może lepiej tworzyć surowe dźwięki, opatrzone bardziej kontrowersyjnymi tekstami, wydawać płyty w podziemnych wydawnictwach i zyskać poklask u mniejszej grupy fanów. Mimo wszystko uważam, że muzyka Eluveitie broni się sama, a ja z miłą chęcią sięgam po każdy kolejny album. Nie inaczej było i tym razem, album Helvetius kręcił się w odtwarzaczu już w dniu premiery i po raz kolejny zaskoczył klimatem, którego nie można odmówić żadnemu wydawnictwu zespołu. 
 Płytę otwiera Prolog, w którym chrapliwym głosem narrator wprowadza nas w miniony czas piękna, życia, radości ale też zniszczenia, śmierci i wojen, które od zawsze mieszają się jedne z drugimi. Narracja wywołuje poczucie niepokoju, który skutecznie potęguje drugi, tytułowy utwór Helvetios. Bardzo szybki, dynamiczny, okraszony ciemnym wokalem Chrigel’a Glanzmann’a - jednym z ciekawszych męskich głosów w tej kategorii muzyki. Już w tym utworze na pierwszy plan raz po raz przebijają się ludowe instrumenty, które doskonale kontrastują z ciężarem nisko strojonych gitar. Eluveitie, podobnie jak cała masa pagan-folk-metalowych zespołów na świecie korzysta z wpływów kultury ludowej, dawno zapomnianych instrumentów a nawet wymarłego języka starając się w ten sposób podtrzymać tradycję pierwotnej muzyki i obyczajów. Eluveitie do perfekcji opanował łączenie tradycyjnych brzmień ludowych z nowoczesną technologią efektów gitarowych czy triggerów perkusyjnych. O ile utwór Helvetios w całości zaśpiewany jest po angielsku, to już kolejny, Luxtos, wraca do starej tradycji zespołu, jaką jest śpiewanie w wymarłym języku galijskim używanym przez starożytne ludy celtyckie. Nie ukrywam, że wiadomość o posługiwaniu się tym językiem skłoniła mnie w 2003 do zainteresowania się debiutem zespołu, czyli genialnym albumem Ven. W utworze Luxtos również pojawia się szereg tradycyjnych instrumentów dawnych Galów. Usłyszymy tam między innymi ciekawy instrument Hurdy-Gurdy (czyt. hardi gardi) czyli lirę korbową z ok. 10 wieku n.e. oraz całą masę instrumentów dętych drewnianych. W utworze tym, też po raz pierwszy na płycie słyszymy piękny wokal Anny Murphy, który stanowi kolejny z wielkich atutów tego zespołu. Różnorodność muzyki tworzonej przez aż ośmiu członków zespołu wynika nie tylko z ilości zastosowanych instrumentów ale również z faktu, że aż cztery osoby udzielają się wokalnie. Kolejny utwór pt. Home zaczyna się dość nostalgicznie, tytuł zobowiązuje. Po chwili jednak wracamy w charakterystyczne dla zespołu tempo, znane doskonale słuchaczom szwedzkiego metalu. Wokalnie cały kawałek oddany został Glanzmannowi, przez co na tle pozostałych utworów na płycie nie jest już tak ciekawy i różnorodny. Podobnie jest w kolejnym utworze Santonian Shores, który jednak jest nieporównywalnie ciekawszy ze względu na lirę korbową, która ciągnie główny motyw przez praktycznie cały kawałek. Po dość szybkich utworach, utrzymanych w konwencji znanej z poprzednich płyt nadchodzi pewne rozluźnienie w postaci kolejnego utworu Scorched Earth. Szczerze mówiąc po takim tytule spodziewałem się najszybszego kawałka na płycie, ale to chyba ze względu na szwedzką kapelę Marduk, która ma utwór o takim samym tytule i jest on troszkę żwawszy. Tu natomiast mamy czterominutową inwokację w języku galijskim z odgłosami natury w tle. Bardzo wyciszający kawałek, domyślam się że traktuje o czymś wzniosłym, niestety nie jestem w stanie rozszyfrować galijskiego. Zawodzenie bohatera utworu ciekawie komponuje się z fletem „tin whistle”. Po takiej dawce uspokojenia można by się spodziewać mocnego uderzenia i tak rzeczywiście jest. Meet the Enemy to prawdziwie bojowy utwór, miejscami wręcz death metalowy. Jednak nie było by to Eluveitie, gdyby co jakiś czas nie pojawiało się ujście muzycznego ciśnienia przy pomocy ludowych brzmień fletów i mandoliny w końcowej fazie utworu. W podobnym klimacie utrzymany jest kolejna kompozycja, tu jednak dla odmiany od połowy kawałka pięknym zawodzeniem na skrzypcach popisuje się Meri Tadic. Bardzo ciekawy jest następujący, praktycznie nadający się do emisji w komercyjnych radiostacjach utwór A Rose For Epona. Może dlatego że wokalnie pozostawiony młodej Annie Murphy, której głos bez dwóch zdań zaliczam do najbardziej oryginalnych na świecie. Sam utwór nosi znamiona ballady, o ile w przypadku Eluveitie można w ogóle mówić o balladach. Płyta, posiadająca nota bene aż 17 kompozycji jest bardzo zrównoważona, po dwóch, trzech szybkich i dynamicznych utworach następuje pewne rozluźnienie. Nie dziwi więc, że kolejne dwa utwory Havoc i Uprising wracają do ciężkich gitarowych riffów i szybkiego dwukopytnego tempa by potem w utworze Hope odwrócić klimat o 180 stopni w stronę ludowych brzmień. Hope obywa się całkowicie bez wokalu. Jest piękny w swojej prostocie i zapowiada koleje uderzenie w postaci utworu The Siege, które tym razem zadziwia kolejnym detalem. Tym razem w ultraszybkim utworze obok growlującego na swój sposób Glanzmann’a pojawia się wściekły, wykrzyczany wokal Anny. Wcześniej już widziałem taki eksperyment podczas koncertu Eluveitie w 2010 roku, wiedziałem, że w końcu wykorzystają jej niesamowite możliwości przy nagraniu. Będzie to na pewno bardzo mocny kawałek koncertowy, gdyż widok filigramowej kobietki przytłoczonej często ciężarem liry korbowej, która wydobywa z siebie tak rasowe dźwięki podoba się publiczności. Kolejny utwór, Alesia, podoba mi się chyba najbardziej, ze względu na to, że znajduje złoty środek między ciężarem gitar i wokalu Glanzmann’a a pięknymi wokalizami Anny. Za takie utwory najbardziej lubię Eluveitie. Kolejne dwa, to praktycznie jeden sprowadzony do intra Tullianum i właściwego utworu Uxellodunon. Z racji, że płyta zbliża się do końca, Eluveitie wyciąga wszystkie działa i serwuje kawałek na miarę Thousandfold z płyty Everything Remains As It Never Was. Płytę kończy epilog, w którym słyszymy ten sam głos, który przywitał nas na początku płyty. Wygląda na to, że mamy tym razem do czynienia z koncept albumem, gdyż końcowe frazy wypowiadane przez narratora, spinają w całość wcześniejsze utwory, a słuchając płyty któryś raz z kolei i zwracając uwagę na narrację w utworach – przerywnikach – odnosimy wrażenie, że bierzemy udział w jednej wielkiej opowieści o heroicznych czasach, w których życie miało inny wymiar a honor był najwyższą wartością.

/Sauteneron

Komentarze