Machine Head – Unto The Locust (2011)

Często zdarza się, że pojawiają się zespoły nawiązujące nazwą do swoich ulubionych grup muzycznych i idoli, z twórczości których czerpią we własnej drodze muzycznej. Tak właśnie jest w przypadku Machine Head, który swoją nazwę wziął od szóstego albumu pionierów hard rocka - Deep Purple. Na tym jednak poszukiwanie współzależności między klasycznym Deep Purple a Machine Head powinno się kończyć, gdyż nieco młodsi stażem Amerykanie to zupełnie inna para słuchawek. 

 Zespół powstał w 1992 roku w Oakland (Kalifornia) i już po dwóch latach działalności, czyli w 1994 roku spełnił swój „amerykański sen” o sławie i wielkim świecie show biznesu. A to za sprawą debiutanckiego albumu Burn My Eyes, który, wydany przez giganta Roadrunner Records rozszedł się w nakładzie powyżej 500 000 egzemplarzy. Jak na debiut był to wynik jednoznacznie wskazujący, że muzyka prezentowana przez czwórkę przyjaciół prowadzonych przez wokalistę Robba Flynna, zyskała sobie posłuch na całym świecie. Nie spoczywając na laurach zespół wyruszył w długą, bo ponad roczną trasę koncertową wraz z legendarnym Slayerem. Skupiając się na muzyce Machine Head w ich początkowej fazie działalności słychać wyraźne korzenie thrash metalu, ale z nutką nowości na styl miksu Pantery z Biohazard


Początek lat 90. to dla światowego thrash metalu niezbyt dobre czasy. Pojawiające się płyty odchodziły stylistycznie od zwartych norm thrashu lat 80’tych. Ortodoksyjni thrasherzy zeszli do podziemia, tworząc wedle starych reguł, a wśród tych, którzy nie bali się eksperymentów, powstał nowy, neo-thrashowy mainstream. Zmiany w muzyce Machine Head zaszły również bardzo daleko i wydana w 1997 roku, kolejna płyta pt. The More Things Change wprowadziła radykalną zmianę kursu, którym Machine Head miało podążać przez najbliższe lata. Zmiany te nie wszystkim przypadły do gustu. W muzyce MH pojawiły się zagrywki zapożyczone od nowego trendu, jaki wprowadził Korn. Między soczyste thrashowe riffy wplecione zostały hip-hopowe wokale, winylowe skrecze, a sekcja basowo perkusyjna zwolniła i zaczęła nas raczyć rytmami sprzyjającymi podskokom na koncertach. Pomimo, że po tych zabiegach część dawnych fanów całkowicie przekreśliła zespół, to nowi, bardziej liberalni słuchacze odpowiednio podbijali wyniki sprzedaży kolejnych płyt. MH nie próżnował i do 2011 powstały jeszcze cztery albumy studyjne i jeden koncertowy. Ostatni z wspomnianych miał premierę w 2007 roku, więc blisko cztery lata oczekiwania na kolejną płytę skutecznie zaostrzyły apetyt na Unto The Locust. Roadrunner Records, wydawca wszystkich dotychczasowych płyt Machine Head nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować ze współpracy przy Unto The Locust więc pewnym było, że płyta będzie co najmniej tak dobra jak pozostałe. 

 Płytę otwiera bardzo długi jak na ten rodzaj muzyki, bo aż ponad ośmiominutowy utwór I Am Hell (Sonata In C#), który rzeczywiście może uchodzić za swego rodzaju sonatę, gdyż składa się z trzech wyraźnie zaznaczonych części, z których każda ma swój oddzielny podtytuł. Muzycznie pierwszy utwór przywraca nadzieję w nawrócenie Machine Head ku debiutowi z 1994 roku. To wrażenie pozostaje ze słuchaczem również na drugim utworze, z mistrzowskim motywem przewodnim na gitarze, który pozostaje w głowie długo po zdjęciu słuchawek. Utwór dość znacznie przyspiesza w drugiej części, pozostawiając dużo miejsca na popisy solowe na gitarach. Solówki, nie tylko w tym, ale również we wszystkich pozostałych utworach są bardzo heavy metalowe, melodyjne, niczym wyjęte z najlepszych lat Iron Maiden. Kolejny utwór Locust, bardzo ciężki i nieco wolniejszy od rozpoczynających płytę siekaczy, to bardzo rozbudowana kompozycyjnie suita, w której znajdziemy wszystko: są wolne i ciężkie partie gitar, jest miejsce na popisy solowe a nawet motywy zagrane na gitarze akustycznej w spokojniejszych momentach. Gitara akustyczna wita nas też w kolejnym utworze His Is The End, wprowadzając nostalgiczny klimat, który zostaje brutalnie przerwany po niecałej minucie galopującą gitarą i podążającą za nią sekcją rytmiczną w stylu death metalowych szybkograczy. Dla właściwych proporcji, kolejny utwór Darkness Within jest wolniejszy, prawie balladowy. Bardzo wyraźnie słychać wokalizy Robba Flynna, który udowadnia, że potrafi również śpiewać melodyjnie. Utwór Pearls Before The Swine według mnie przy zmianie wokalu na bardziej ciemny, growlujący, mógłby z powodzeniem być uznany za utwór death metalowy, gdyż zawiera wiele podręcznikowych elementów tego stylu. A już solo w ostatniej minucie jest niczym żywcem wyjęte z Cannibal Corpse. Po tym niewątpliwie ciężkim kawałku ostatni utwór wita nas… dziecięcym chórem, który wyśpiewuje refren „This Is Who We Are, This Is What I Am…”. Muzycznie utwór dobrze spina całość albumu, a tekst nastraja bardzo pozytywnie do życia, aż chce się posłuchać ponownie. 
 Opisywane przeze mnie wydanie posiada jeszcze trzy utwory bonusowe w tym dwa covery: Judas Priest The Sentinel i Rush Witch Hunt oraz akustyczną wersję utworu Darkness Within. Machine Head znane jest z tego, że bardzo chętnie sięga po utwory innych wykonawców nadając im własny, często cięższy, charakter. Do dziś wykonanie utworu The Police Message In The Bottle przez Robba Flynna i spółkę w 1999 roku jest według mnie jednyą z lepszych przeróbek tego utworu. Podobnie jest i tym razem, bardzo przyjemnie się tego słucha. 
 Podsumowując, album Unto The Locust Machine Head to bardzo dobra, dynamiczna płyta, która nie jest może powrotem do debiutu z 1994 roku, ale na pewno nie kala muzyki rapowymi wstawkami i niepotrzebną elektroniką skupiając się na czystości przekazu płynącego z instrumentów i słów. Machine Head znalazło niszę między mainstreamem a undergroundem. Jeśli więc lubisz muzykę hard'n'heavy ale death metal to dla ciebie za dużo, to sięgnij po Machine Head, oni znają „złoty środek”.

/Sauteneron

Komentarze

Pan Woland pisze…
Właśnie prowadzą casting na nowego basistę po tym jak ich Duce zostawił http://topguitar.pl/newsy/artysci-newsy/kazdy-moze-zostac-basista-machine-head/