Eklektycznie i eksperymentalnie: Steven Wilson – Grace for Drowning

Przerwa w działalności głównego zespołu Stevena Wilsona, Porcupine Tree, razem z kilkoma innymi czynnikami, podziałała na tego brytyjskiego muzycznego pracoholika niezwykle pozytywnie. Pierwszy solowy album artysty, w porównaniu do wydanego we wrześniu tego roku Grace for Drowning, był tylko rozgrzewką i jakby kompilacją wilsonowych pomysłów na muzykę. Nowe wydawnictwo to dzieło, które w przeciwieństwie do Insurgentes jest jeszcze bardziej spójne i jednocześnie bardziej eklektyczne. Już teraz można je uznać za najlepszy album Wilsona. Lub, jak kto woli, umieścić GfD w czołówce jego dokonań.

 Co jeszcze, oprócz odpoczynku od Porcupine Tree wpłynęło na kształt tego dwupłytowego projektu? Przede wszystkim praca nad nowymi miksami klasycznych albumów King Crimson i, co za tym idzie – uwielbienie dla „złotego okresu w muzyce”, jak sam zainteresowany określa późne lata 60. i wczesne 70.. Grace for Drowning powstawało od stycznia ubiegłego roku; artysta podkreśla, że to jego najlepszy album – tu należy pochwalić go za brak fałszywej skromności, bo faktycznie tak jest. Już sam pomysł współpracy z legendarnymi muzykami rockowymi i jazzowymi podczas nagrań (i pierwszej solowej trasy, jak się później okazało) jest czymś zupełnie nowym w twórczości Wilsona i zasługuje na uwagę. Wśród nich jest saksofonista i flecista Theo Travis, który w przeszłości udzielał się na płytach Porcupine Tree. Poza nim zagrał m.in. perkusista Nic France, gitarzyści Steve Hackett i Robert Fripp, basiści Tony Levin i Nick Beggs czy klawiszowiec Jordan Rudess. Jak widać, same sławne i uznane postaci z kręgów rocka progresywnego, a wśród nich dwaj idole Stevena Wilsona (Hackett i Fripp). Można zatem uznać, że realizując swój drugi solowy album spełnił on swoje marzenie. 

 Chociaż Grace for Drowning należy traktować jako całość, utwory zawarte na dwóch płytach (zatytułowanych odpowiednio Deform to Form a Star i Like Dust I Have Cleared From My Eye) można podzielić na kilka kategorii: dłuższe, rozbudowane kompozycje z silnymi wpływami jazzu, oszczędnie zaaranżowane miniaturki i mniej złożone, bardziej piosenkowe kawałki. Pozwolę sobie na wyróżnienie kilku fragmentów albumu, które wyjątkowo mi się spodobały. 
 Na pierwszym dysku będzie to przede wszystkim pierwszy właściwy utwór (po pełniącej rolę wprowadzenia do całości, tytułowej, dwuminutowej miniaturce) – instrumentalny Sectarian. Ta kompozycja przynosi potężnie brzmiący motyw wykonywany przez chór, który później powróci nie raz, także na drugiej płycie. Saksofon Theo Travisa również będzie pojawiał się w kolejnych utworach, wprowadzając jazzowo-psychodeliczną aurę. Za bardzo jazzową można uznać partię instrumentów klawiszowych na melotronowym tle, która wybrzmiewa w spokojniejszej, środkowej części. Gdzieś w połowie utworu usłyszeć można monumentalnie brzmiące dźwięki sekcji dętej – one również będą towarzyszyć słuchaczowi podczas tej muzycznej podróży. Postcard, piosenka oparta na brzmieniu pianina, akustycznej gitary i instrumentów smyczkowych, jest chyba najbardziej przebojowym fragmentem GfD – i z pewnością jednym z najpiękniejszych, chociażby za sprawą ładnej melodii i śpiewającego ją chóru. Zamykający pierwszą płytę Remainder the Black Dog to znów jazzowo-rockowe szaleństwo. Jest to pierwszy utwór, który został zaprezentowany kilka miesięcy przed premierą albumu i już wtedy robił ogromne wrażenie pokręconym rytmem i odjechaną saksofonowo-gitarową solówką; można go uznać za naprawdę dobrego reprezentanta wydawnictwa. 
 Drugą płytę, analogicznie do pierwszej, rozpoczyna akustyczna, tym razem w pełni instrumentalna miniaturka. Po niej następuje gwałtowna zmiana klimatu – z sielskiego i rozmarzonego na mroczny, introwertyczny w Index. To kolejny utwór o piosenkowej strukturze, tym razem dość znacznie różniący się od reszty ze względu na bardziej elektroniczne brzmienie. Myślę, że dobrze byłoby, gdyby nie znalazł się na trackliście GfD, a został umieszczony na jakiejś dodatkowej EP czy singlu. Szkoda byłoby, gdyby zupełnie przepadł, bo jest całkiem udany, a warstwa muzyczna wyjątkowo pasuje w nim do tekstu, zainspirowanego fikcyjną historią psychopatycznego mordercy. Główną część drugiego dysku stanowi najdłuższa kompozycja, trwająca 23 minuty suita Raider II. Pojawiają się w niej solówki saksofonu, fletu i gitary oraz motyw chóru, znany już z płyty numer jeden; wpływają na dynamikę całego utworu i tym samym na jego atmosferę: od lekkiej, pełnej przestrzeni po ciężką, pozornie chaotyczną. 

 Właściwie żadne słowa nie oddadzą wszystkich niuansów tego arcydzieła – trzeba je przeżyć samemu, wsłuchać się w każdy szczegół muzyki, delektować rozbudowanymi aranżacjami i wysmakowanymi brzmieniami. Przy okazji poprzez liczne nawiązania do klasyki zostajemy zachęceni do zapoznania się z kanonem rocka progresywnego, bardziej niż w przypadku dokonań macierzystej formacji Wilsona, która na ostatnich płytach zajmowała się nowocześniejszą muzyką. 

 /B0UNCE

Komentarze