Wars of the Roses: pełnoletni Ulver

Norweskie Wilki pół roku temu powróciły po czterech latach fonograficznego milczenia z pierwszym albumem pod skrzydłami brytyjskiej wytwórni Kscope. Obecność w tak zacnym towarzystwie (sama śmietanka zespołów z kręgów szeroko rozumianego rocka progresywnego) zobowiązuje, więc można powiedzieć, że nie mogło być mowy o niskim poziomie nowej płyty żywej legendy. Dla niewtajemniczonych: Ulver to zespół, który w swojej karierze „zaliczył” zaskakująco szerokie spektrum muzycznych stylów – od ekstremalnego black metalu, przez akustyczny folk po trwające do dziś, niepozwalające się jednoznacznie zaszufladkować eksperymenty, w których artyści łączą rocka, muzykę elektroniczną i całą masę innych wpływów (jazz, ambient, muzyka klasyczna...). Nie wiem, czy to zmiana labelu tak podziałała na muzyków, ale jednego jestem pewien – Wars of the Roses to album dużo lepszy i moim zdaniem zdecydowanie bardziej „ulverowy” od mocno ambientowego, sennego Shadows of the Sun. Nie powiem, że nie lubię tego typu muzyki – jednak poprzednia płyta Ulver była dla mnie zbyt monotonna. 
Wars of the Roses otwiera kompozycja o tytule February MMX. Bardzo... piosenkowa, jak na eksperymentalny zespół, jednak mimo takiej formy sporo się w niej dzieje. Ma na to wpływ zarówno rockowa perkusja jak i świetnie wykorzystana elektronika. Takie rozpoczęcie dobrze wróży. W dalszej części albumu roi się od zmian w dynamice, muzycznym klimacie i nastroju. Drugi utwór na liście, Norwegian Gothic, jest mniej intensywny, przesiąknięty dark ambientowym klimatem z budującymi tajemniczą atmosferę instrumentami smyczkowymi. W jego drugiej części do mrocznego podkładu wkrada się saksofon, nadający całości jazzowy posmak – przypomina mi to trochę twórczość zespołu The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. W ośmiominutowym Providence do wokalisty, Kristoffera Rygga, dołącza jeden z gości na płycie – Siri Stranger. Jej głos ciekawie uzupełnia partie lidera Ulver, co stanowi miłe uzupełnienie dość rozbudowanego utworu. Znów, za sprawą instrumentów dętych, jest trochę jazzowo – lecz można to też uznać za nawiązanie do klasyków rocka progresywnego, grupy King Crimson. Przyjemnie melodyjna, łagodna pierwsza połowa September IV przechodzi w drugiej części w elektroniczno-perkusyjny połamaniec, czy jak kto woli – kontrolowany chaos, w którym znów możemy usłyszeć dźwięki saksofonu. To jedna z charakterystycznych cech tej płyty: muzycy Ulver potrafią w jednej chwili zniszczyć muzyczny spokój, bawiąc się w ten sposób ze słuchaczem i jego emocjami. I, przede wszystkim, czyniąc swoją muzykę nieprzewidywalną. Tym samym artyści sprawili, że wciąż chce się do niej wracać, odkrywając z każdym przesłuchaniem nowe smaczki. Chociaż wszystkie utwory na Wars of the Roses naznaczone są prawdziwie jesienną melancholią, to jeden z nich – Island – w moim odczuciu jest jakby trochę bardziej pozytywny. Takie wrażenie odnoszę przynajmniej za sprawą wsamplowanego szumu morza i odgłosów mew – zupełnie jakby te dźwięki stanowiły „filtr” dla smutku w muzyce. Czynnikiem spajającym tę dziwną, ale wciągającą mieszankę jest wokal Rygga. Kojący, czysto brzmiący, często bardzo emocjonalny. Głównie słyszymy, jak wokalista śpiewa, chociaż w ostatnim na płycie Stone Angels recytuje tekst utworu. Taki zabieg średnio pasuje do reszty płyty, ale w połączeniu z płynącym gdzieś w tle podkładem, mającym w sobie coś z postrockowego ambientu, spełnia rolę swego rodzaju wyciszenia po trzydziestu minutach ciągłych zmian w muzyce. Nie jest to łatwa płyta, ale dzięki temu można poczuć satysfakcję ze słuchania jej. Słuchania i analizowania lub po prostu płynięcia razem z nią i każdym jej elementem. Muzyka przez duże M, bez niepotrzebnych etykietek.

/B0UNCE

Komentarze