Kultowy wąglik

Są takie albumy, na które warto czekać. W przypadku albumu, o którym będzie dzisiaj mowa, musieliśmy być bardzo cierpliwi. Minęło 8 lat (!) od wydania ostatniej płyty Anthrax. Przez ten czas pozostałe zespoły, wchodzące w skład klasycznej Wielkiej Czwórki thrash metalu, zdążyły wydać kilka płyt długogrających, w tym tak udane jak World Painted Blood Slayera czy Endgame Megadeth. Oczywiście zdarzały się i słabsze momenty, jak chociażby St. Anger Metalliki, która, czego właśnie jesteśmy świadkami, nadal eksperymentuje.
Ale to nie o Metallice będzie dzisiaj, a o tych, których swego czasu Dave Mustaine określił mocno wartościującym mianem "żartu". Ich obecność obok Slayera, Metalliki i Megadeth dla wielu jest dyskusyjna, ale przecież niebezpodstawna. Spójrzmy zatem wstecz, aby zrozumieć, dlaczego tak eklektyczny, jak na kapelę metalową, zespół, znalazł się obok tych, którzy bezkompromisowo (no, z wyjątkami) łoją nam dupy od paru dekad.
Rzecz jest stosunkowo prosta. Gdy spojrzymy na mapę Stanów Zjednoczonych, największym i najbardziej prężnie działającym w latach osiemdziesiątych ośrodkiem było Zachodnie Wybrzeże. To stamtąd pochodzą Metallica, Slayer, Megadeth, Exodus, Testament, Hirax, Forbidden, Heathen, Sadus, Death Angel, Vio-lence czy Dark Angel. Natomiast Anthrax, jako jedyny sprośród Wielkiej Czwórki zespół, swoje korzenie ma po zupełnie przeciwnej stronie USA, na Wschodnim Wybrzeżu (wraz z Nuclear Assault, Overkill czy GWAR). Wiązało się to i – jak sądzę – wiąże nadal, z wpływami hardcore'u i punk rocka. Zachodnie Wybrzeże zaś, to techniczny thrash i bezlitosna, thrashowa młócka. Dlaczego więc właśnie oni zostali okrzyknięci jednymi z prekursorów thrashu? Ano dlatego, że jako jedni z pierwszych nagrali płyty, które współtworzyły korzenie tego gatunku. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Metallica zachwyciła świat Kill 'Em All, Show No Mercy Slayera ujrzało światło dzienne, Anthrax wypuścił Fistful of Metal, a cyniczny MegaDejv zaczął muzyczną walkę z byłymi kolegami z zespołu Metallica od debiutanckiego krążka Killing Is My Business ... And Business Is Good! swojej nowej formacji, Megadeth.
Anthrax, który, moim zdaniem, wydał właśnie jedną z najlepszych płyt tego roku, zawsze borykał się z problemami personalnymi. Częste zmiany, przetasowania, odejścia i powroty, powodowały nie tylko problemy z systematycznym wydawaniem kolejnych albumów, ale i dzieliły fanów na kilka obozów (np. fani Belladonny vs. fani Busha). Wszystko w garści, od zarania dziejów Anthrax, trzyma Scott Ian, człowiek-petarda, który swoją energią i umiejętnościami mógłby obdzielić z pewnością kilka kapel próbujących obecnie swoich sił w muzyce metalowej.
Co ważne i warte podkreślenia, Anthrax, jako jeden z niewielu zespołów spod thrashowego sztandaru, nie boi się i nie bał się nigdy, eksperymentów. Panowie od zawsze zdradzali swoje fascynacje skate-punkiem i próbowali różnych stylów. Obok Iana, ważną postacią w zespole był Joey Belladonna, legendarny wokalista grupy (zaśpiewał na tak ważnych w dziejach muzyki albumach jak Spreading The Disease czy Among The Living). Wokalistów zresztą przez Anthrax przewinęło się kilku: John Connelly, późniejszy założyciel Nuclear Assault; Neil Turbin; John Bush, znany z heavy metalowego Armored Saint; Dan Nelson, a wreszcie, po wielu latach, znów Joey Belladonna (który to zresztą odchodził, wracał, odchodził i wracał... i tak w kółko).

Przejdźmy jednak do sedna. Tym, co niepokoiło mnie, jako fankę wokalu Johna Busha (możecie mnie biczować), był nowy album Anthrax z Belladonną. W pamięci miałam jego słabe wokalizy z lat 80. i absoultnie nie spodziewałam się tak dobrej płyty! No, może nieco przekonałam się do Belladonny po pamiętnym Sonisphere 2010, kiedy to zadziwił mnie wykonaniem live Only (oryginalnie śpiewanego przez Busha) oraz urzekł charyzmą.
Bywa, że dzieła, które powstają tak wiele lat, są na tyle dopracowane, że nie wymagają w ogóle komentarza ani rekomendacji. Losy tej płyty mogły jednak potoczyć się zgoła inaczej. Zespół, znudzony przetasowaniami w składzie (w międzyczasie odbyła się trasa pod szyldem Reunion, z klasycznym składem Anthrax), przeciągającym się procesem twórczym i opóźniającą się datą wydania krążka, mógł kompletnie odpuścić nagrywanie i zacząć od nowa. Na nasze szczęście, Worship Music, który swą premierę miał mieć dwa lata temu, trafił niedawno do sklepów. Gdy pierwszy raz usłyszałam ten materiał, nie byłam pewna, czy to na pewno Anthrax. Gdzieś w tym wszystkim pobrzmiewały mi ostatnie dwa albumy Artillery, więc musiałam najpierw spróbować odciąć się od tego i zrozumieć, że to najnowszy Anthrax właśnie. A co ważne – wokal! Nie drażnił mnie, jak to zwykle bywało z głosem Belladonny, ale sprawiał, że chciałam śpiewać, drzeć się razem z Joeyem (właściwie powinnam tu użyć czasu teraźniejszego). Współczuję moim sąsiadom i ludziom mijanym na ulicy podczas słuchania Worship Music, ale naprawdę czasem trudno się powstrzymać!
Sam początek jest niezwykle mocny. Otwieracz w postaci Earth On Hell brzmi świetnie jako rozwinięcie intro – Worship. Szybko wyrzucane przez Belladonnę słowa i lekko pompatyczny refren (tradycyjnie w przypadku Anthrax, zresztą), pełne energii gitary, riff przewodni, który wpija się w mózg niczym dobrej jakości piła łańcuchowa, to świetna próbka tego, co czeka nas w dalszej części płyty. The Devil You Know - kolejny numer ze świetnym referenem, pół śpiewanym, a pół wyrapowanym, z tradycyjnymi, dwoma wokalami. Do tego zwolnienia, zmiany tempa, ciekawa coda i przejście do kolejnego utworu, Fight 'Em Till You Can't. Otwiera go złowrogi komunikat radiowy: City authorities in your area have reported that the bodies of the dead are rising from the graves and attacking the living... I to jest właśnie jeden z tych numerów, który do złudzenia przypomina mi ostatnie dokonania Artillery, z melodyjnymi wokalami z nałożonym efektem. Ale brzmi świetnie, po anthraxowemu, jak najbardziej. Wątpliwości nie pozostawiają tutaj gitary, szaleńcze tempo w zwrotkach i ciekawa solówka gitary i perkusji, którą raczą nas panowie mniej więcej w połowie utworu. No i znowu – świetny refren! Nie ma chwili wytchnienia, bo tuż po Fight 'Em... następuje I'm Alive, z narastającym, rozwijającym się obiecująco intrem. Mocno akcentowane gitary i to, co kocham w Anthrax (między innymi) – rytmiczne uderzenia w kotły, wyróżniająca się perkusja. I ponownie – dobry refren, wpadająca w ucho melodia, czego chcieć więcej? Powiecie, że to już nudne, że nad każdym utworem rozpływam się, jakby był arcydziełem. Lepiej posłuchajcie sami, bo to naprawdę bardzo dobry album! Po I'm Alive utwór instrumentalny, czyli Hymn 1, który instrumentami smyczkowymi wprowadza nas do In The End. Na szczęście zbieżność tytułów z hitem Linkin Park to tylko przypadek. Ten utwór wyróżnia się na tle pozostałych zdecydowanie wolniejszym tempem, dźwiękami mocno osadzonymi i nieco przyciężkimi. Całość ciągnie znów wokal Belladonny, choć przyznaję, że jest to chyba jeden z nudniejszych utworów na płycie. Mimo dobrego refrenu, całość wydaje mi się nieco nużąca. Szybki rzut oka na zegar – no tak, to najdłuższa kompozycja na Worship Music. Lecimy dalej – The Giant. Tu już jest szybciej, przynajmniej w zwrotce. Zespół ponownie serwuje nam epicki refren ze świetną melodią wokalu. Utwór kończy się krótkim wyciszeniem, które przechodzi w solówkę perkusyjną stanowiącą Hymn 2. Kogoś może znudzić czterdziestosekundowe naparzanie w bębny, ale z racji faktu, że uwielbiam ten instrument, napawam się tym krótkim czasem, jaki Charlie Benante otrzymał na wyłączność. Za chwilę Judas Priest – utwór, którego bronić nie trzeba, bo świetnie czyni to sama muzyka. Wystarczy posłuchać tej złożonej, rozbudowanej kompozycji, połamanych rytmów, budzącej podziw perkusji. Jeden z lepszych utworów na płycie. Ale najlepsze dopiero przed nami. Crawl, bo o nim mowa, to zdecydowanie mój faworyt na Worship Music. Nieco leniwie rozwijający się utwór spokojnie mógłby stanowić otwieracz dla płyty, ale jednocześnie jest doskonałym deserem dla słuchacza. Choć po nim następują jeszcze dwa (a właściwie trzy) tytuły, to jednak właśnie Crawl najbardziej przypadł mi do gustu i najsilniej kojarzy się z współczesnym obliczem Anthrax. Refren, który wyję wraz z Belladonną zapewne znają już moi sąsiedzi, ale cóż, gdy trudno się powstrzymać? Ponownie w tle przewijają się smyczki, ale nie jest to bynajmniej podstawą kompozycyjną Crawl. To świetnie harmonizujący z resztą dodatek, wprowadzający nastrój wyjątkowości i nadający tej płycie jeszcze wyższy status. Można nie lubić wstawek symfonicznych na albumach zespołów metalowych, ale gdy wpasowują się one tak naturalnie, jak w przypadku tego wydawnictwa, nie sposób nie pochwalić i nie zaaprobować tego pomysłu. The Constant i Revolution Screams to dwa utwory oficjalnie zamykające album, które jednak równie dobrze mogłyby znaleźć się w innym, dowolnym miejscu. Oczywiście każdy z nich zawiera wiele dobrej muzyki, chwytliwe melodie i zapadające w pamięć refreny. To dodaje plusów do ogólnej oceny Worship Music. Trudno pogodzić się z tym, że to już koniec Worship Music i jedyne, co możemy teraz uczynić, to nacisnąć "play" raz jeszcze.
Wśród tych wszystkich zachwytów, pojawia się u mnie, po mniej więcej piętnastym odsłuchu płyty, zasadnicze pytanie – czy nie jest ona ciut przydługa? Piętnaście kompozycji, razem z hidden trackiem? Wydaje mi się, że to sprawiedliwa ilość muzyki, jak na tak długo wyczekiwane wydawnictwo. Ale z drugiej strony, może to zmęczyć dzisiejszego słuchacza, przyzwyczajonego do krótkich kompozycji, krótkich tracklist i braku kombinacji z utworami instrumentalnymi. Być może jest to dobra wiadomość dla wielbicieli starej szkoły i (naprawdę!) długogrających płyt. Są dwie możliwości: albo jest to zapowiedzią powrotu do tradycji dawania fanom solidnej dawki muzyki, a nie ochłapów, które jakimś cudem udało się przyzwoicie skomponować i nagrać, albo panowie mieli po prostu tak dużo czasu na nagranie Worship Music, że przez te osiem lat nazbierało im się zbyt wiele udanych utworów, by móc część z nich tak po prostu odrzucić. Osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji, ale, jak mawiali starożytni Rzymianie: pożyjom, uwidim.
Całość oceniam bardzo dobrze, stąd wysoka nota: 7.
Ważna wiadomość dla polskich fanów Anthrax: potwierdziły się doniesienia o tym, że zespól pojawi się podczas XVIII Przystanku Woodstock w Kostrzynie nad Odrą! Sądzę, że jest to znakomity news. Nie wyobrażam sobie, by występ ten nie miał należeć do jednego z lepszych, jakie miałam okazję widzieć w tym miejscu, więc oczekiwania są ogromne. Jestem przekonana, że zespół im podoła. Rzecz jasna czekamy na klubowy występ Anthrax w Polsce, a póki co - słuchajcie Worship Music!


Zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony zespołu oraz zespołowego facebooka

Komentarze