Coma - czerwony album

Nowe wydawnictwo łódzkiego zespołu Coma, właśnie trafiło na półki sklepowe. Płyta nie posiada tytułu, lecz fani, sugerując się okładką, od razu okrzyknęli ją „czerwonym albumem”. To siódmy krążek zespołu, a zarazem czwarty, pełnoprawny album, nie licząc wydawnictw koncertowych i hybrydy Excess. Aby móc obiektywnie ocenić muzykę zebraną na „czerwonym albumie” należy wyjaśnić, szczególnie osobom, dla których będzie to pierwsze spotkanie z Comą, na czym polega fenomen tego zespołu.

Początek XXI. wieku dla polskiej muzyki rockowej był dość drętwym okresem. Jedynie kilka kapel, o ugruntowanej pozycji, serwowało kolejne wydawnictwa. Był to okres szału związanego ze Sweet Noise i początek gorączki zwanej Hunter, oraz kontynuacje dzieła Acid Drinkers czy Kazika.

Na koncertach wymienionych wyżej kapel, raz po raz, w roli suportu, pojawiał się młody łódzki zespół odstający stylistycznie od pozostałych. Nie wszystkim się to początkowo podobało. Nieco „ugrzeczniona” wersja Sweet Noise, z bardziej wyrafinowanymi melodiami gitarowymi, rozbudowaną warstwą tekstową zahaczającą o poezję śpiewaną, bardzo wyrazistym wokalistą, który z czasem urósł do roli lidera zespołu.

Gdybym miał ocenić skąd wziął się ogólnopolski sukces późniejszej Comy, pomijając coraz lepszą muzykę, to na pierwszym miejscu postawiłbym konsekwentne koncertowanie w całej Polsce. To jeden z niewielu zespołów, który rzeczywiście, bez wsparcia dużych wytwórni wypracował sobie markę wśród publiczności zanim jeszcze wydał pierwszą płytę. Swego czasu w 2004 roku na koncert Comy do klubu, do którego przychodziło średnio 100 osób, potrafiło stawić się 10 razy więcej.

Popularność zespołu szybko została zauważona przez wytwórnię Sony BMG Poland, która zainwestowała w zespół i wystrzeliła go na wyżyny popularności w Polsce. Jak ta szansa została wykorzystana przez zespół? Poczynając od maja 2004. roku, zespół co 2 lata wydawał kolejne albumy studyjne, rozpoczynając od płyty Pierwsze wyjście z mroku poprzez najlepszy w mojej ocenie album Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków a dochodząc w 2008 do potężnego, koncepcyjnego, dwupłytowego wydawnictwa Hipertrofia. Pomiędzy kolejnymi albumami zespół intensywnie koncertował, zagrał na wszystkich największych festiwalach muzycznych w Polsce i osiągnął wszystko, co można osiągnąć na polskiej scenie – dalej sięga tylko muzyka pop.

Co się stało po 2008 roku trudno jest mi wyjaśnić. Co prawda zespół nadal był obecny w muzycznym półświatku, odebrał kolejnego Fryderyka itd. natomiast niejako ustała kreatywność muzyków. Dochodziły do mnie wiadomości o kolejnych zamierzeniach Comy odnośnie wydania pierwszego anglojęzycznego albumu (Excess) , który miał „zawojować” świat, a w efekcie był po prostu przeróbką Hipertrofii. Okazało się, że to właśnie w polskich tekstach kryła się siła Comy, a Excess zupełnie poległ za granicą, gdyż podobnej muzyki jest na świecie multum.

Zamiast wyciągnąć wnioski z oczywistej porażki płyty Excess i zabrać się za pisanie nowych kawałków na nową płytę, Coma skupiła się na nagrywaniu płyt koncertowych, jednej zatytułowanej po prostu Live, a drugiej z orkiestrą symfoniczną. Nie ukrywam, że miło było posłuchać jeszcze raz wszystkich ulubionych utworów w nieco innym sosie, ale brak nowego albumu doskwierał przez kolejne miesiące. Udział lidera zespołu Piotra Roguckiego w pobocznych projektach, rola w filmie Skrzydlate Świnie oraz solowy epizod w postaci płyty Loki – wizja dźwięku jeszcze bardziej opóźniały premierę nowego albumu.
Trafił on w końcu do sprzedaży 17. października i od tamtej pory słucham go kilka razy dziennie. Pierwsze wrażenie, po odsłuchaniu jeszcze w samochodzie, było raczej negatywne. Czekając na sięgnięcie dalej niż zaprowadziła nas Hipertrofia trochę się zawiodłem, ale nie na tyle, by odłożyć płytę na półkę. Wszystko jest nieco uproszczone w stosunku do wcześniejszych albumów. Jakby Rogucki i spółka liczyli, że co drugi kawałek będzie radiowym hitem, nuconym przez tysiące nastoletnich fanów. Utwory są średnio o połowę krótsze, niż to bywało wcześniej, co dodatkowo potęguje uczucie prostoty w stylu zwrotka, refren, zwrotka, refren i koniec. Całość ratuje genialna produkcja, która nadaje mocy kompozycjom. Bas jest niezwykle wyraźny i dobrze pracuje z nieco progresywną perkusją, choć tą akurat na miejscu masteringowca bym trochę jeszcze podgłosił. Co pozostało niezmiennie dobre to oczywiście teksty i wokal Roguckiego, w kolejności najpierw wokal potem teksty, gdyż bywały lepsze. Na pewno materiałem na hit jest Deszczowa piosenka, która przynajmniej w Łodzi będzie jednym z najbardziej popularnych kawałków, gdyż traktuje o tym właśnie mieście. Żeby nie nastrajać potencjalnego słuchacza negatywnie, aby doszukać się na płycie bardziej ambitnych utworów, do jakich przyzwyczaiła nas Coma, musimy po prostu bazować na dłuższych utworach, każdy z tych powyżej 5. minut niesie w sobie więcej energii i przekazu znanego z płyty Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków.

Najwyżej kompozycyjnie, tekstowo i wokalnie oceniam utwory 0Rh+ oraz Rudy.
Wokalnie genialnie wypada też wolny, na wpół akustyczny, Los cebula i krokodyle łzy. Już słyszę, jak będzie on odśpiewywany przez publiczność na koncertach.
Jeśli już o koncertach mowa to w tej chwili Coma jest w trakcie ogólnopolskiej trasy promującej „czerwony album”. Pierwsze relacje od znajomych którzy wybrali się na koncerty, są bardzo pozytywne. Ciekawie prezentuje się image sceniczny zespołu spójny z tym co widzimy na okładce.
Dla łódzkiej publiczności Coma zagra w łódzkiej Wytwórni 4 grudnia, więc będzie okazja przekonać się, jak nowe kawałki wypadają w wersji live.

/ Sauteneron

Komentarze

Mateusz pisze…
szczerze mowiac srednio mi sie ten album podoba. hipertrofia byla powiewem nowosci, a tutaj jest raczej krok wstecz. niemniej jednak zobaczymy co zaprezentuja na nastepnych albumach.