Co mnie podkusiło? Czyli recenzja Lulu Metalliki i Lou Reeda

Jak wiadomo, użytkownicy pewnego niezwykle popularnego serwisu społecznościowego specjalizują się, pośród innych aktywności, w zakładaniu profili i grup o dziwnych i często śmiesznych nazwach, których zadaniem jest oddanie pewnych cech charakterystycznych zachowań lub odczuć tychże delikwentów. Jedną z moich ulubionych nazw tego typu profili jest „Co mnie kurwa podkusiło?” I niech będzie to myślą przewodnią tej recenzji. Bo nie da się nie zadać tu pytania – co ich kurwa podkusiło, żeby nagrać taką płytę? Po nim nastąpić musi kolejne – co mnie kurwa podkusiło, żeby ten album przesłuchać?

Sama idea wspólnej płyty Metalliki i Lou Reeda wyglądała całkiem interesująco. Legenda metalu i ikona muzyki rockowej XX wieku na jednej płycie? Nawet jeśli różnice stylistyczne pomiędzy tymi artystami były dość znaczne, to jednak wyglądało na to, że może z tego wyjść coś intrygującego. Niestety, już pierwsze fragmenty, które bardziej lub mniej oficjalnie wypływały do Internetu, nie robiły raczej dobrego wrażenia. Wciąż pozostawała jednak nadzieja, że może jakoś niefortunnie trafiło na gorsze momenty płyty. Niestety, Lulu składa się niemal wyłącznie z gorszych momentów. Już pierwszy singiel, The View, nie zwiastował niczego dobrego. Oparty na jednym motywie instrumentalnym, dość monotonny kawałek ze słabym wokalem Reeda, który ni to mówi, ni to śpiewa i generalnie brzmi jak siedemdziesięciolatek. Nie jest to samo w sobie wielkim zaskoczeniem, bo ten wiek osiągnie za kilka miesięcy. Problem polega na tym, że często słuchamy muzyki tworzonej przez dinozaurów rocka głównie z tego powodu, że brzmią oni jak na swoje lata znakomicie i nikt nigdy nie pomyślałby, że to panowie w wieku emerytalnym. Tutaj niestety każdy rok życia Reeda słychać w zasadzie za każdym razem, gdy próbuje on wydobyć z siebie jakiś dźwięk. O ile The View instrumentalnie było do zniesienia, choć, jak wspomniałem, kawałek oparty jest w zasadzie na jednym motywie, tak już wokali słuchać się za bardzo nie dało. Nic dziwnego, że singiel nie wszedł chyba na żadną listę przebojów.

Niestety są na tym albumie utwory, których nie da się znieść nie tylko ze względu na głos, ale i na samą muzykę. A szkoda, bo zaczynało się nawet przyzwoicie. Sam początek otwierającego album Brandenburg Gate to całkiem niezłe granie w starym Reedowym stylu. Potem, po kilkudziesięciu sekundach, wchodzi metallikowa moc i jakby wszystko przestaje do siebie pasować, ale wciąż jest to dość interesujące i pewnie jako pojedynczy wyskok byłoby całkiem sensowne. Niestety, nie jest to pojedynczy wyskok. Cała płyta jest metalową, hałaśliwą młócką w kiepskim wydaniu, przy której St. Anger wydaje się szczytem wyrafinowania, a Reed ze swoim słabiutkim głosem zmęczonego życiem staruszka pasuje tu jak dupa słonia do marchewki. Idealnym tego przykładem jest trzeci na płycie Pumping Blood, którym można spokojnie torturować więźniów politycznych i jeńców wojennych. Będą się przyznawać do wszystkiego. Po tych pierwszych trzech kawałkach, dramatycznie słaby i karykaturalny wręcz Mistress Dread nie jest już żadnym szokiem, powoduje jedynie uśmieszek politowania i mimowolny ruch głowy... w lewo... w prawo... w lewo... w prawo...

Sytuację poprawia, choć tylko nieznacznie, Iced Honey, które ma być drugim singlem. Bo, choć to znowu jest granie na jedno kopyto, oparte przez cały numer na jednym i tym samym riffie, to przynajmniej w jakikolwiek sposób wpada to w ucho i jest nawet dość przebojowe, a i Hetfielda tu jakby więcej, przez co wokale są nieco bardziej znośne. Pierwszą płytę wieńczy ponad jedenastominutowy Cheat On Me. I znowu monotonia, tym razem dwa razy dłuższa niż zazwyczaj. Aż wypadałoby zapytać – why do you cheat on me? O ile podkład, przywodzący chwilami na myśl czasy Load/ReLoad jest nawet dość znośny, choć naturalnie nie przez ponad jedenaście minut, o tyle wokale Reeda znowu są tu tak na miejscu, jak puszczanie utworów Lynyrd Skynyrd na pokładzie samolotu podczas awaryjnego lądowania...

Po odsłuchaniu pierwszej z dwóch płyt na tym wydawnictwie, zaczynam sie zastanawiać, po co ta płyta powstała. Nikomu nie przynosi ona chluby. Produkcja, co prawda lepsza niż na St. Anger, ale na zasadzie – wszystko głośniej niż wszystko inne. Kompozycje są kiepskie, brakuje pomysłu, urozmaicenia, czegoś co by zostawało w głowie. Do tego ten asłuchalny bełkot pana Reeda. Jedyne znośne fragmenty jak do tej pory to te, kiedy śpiewać zaczyna Hetfield. A jeśli Hetfield ze swoim wokalem wypada przy kimś niczym wirtuoz przy kiepskim uczestniku konkursów karaoke, to wiedzcie wszyscy, że tam się coś bardzo złego dzieje... W zasadzie już całkiem załamany i zrezygnowany, i bez absolutnie nawet najmniejszych oczekiwań odpalam drugą część Lulu...

... która to zaczyna się utworem o tytule Frustration. Jakże adekwatnym do sytuacji. Lou śpiewa I want so much to hurt you i to niewątpliwie mu się udało. Rani mnie to, że zespół odpowiedzialny za Master Of Puppets, Ride The Lightning, czy nawet, żeby sięgnąć po rzeczy nowsze, za Death Magnetic i muzyczny wizjoner oraz twórca tak wielkich kawałków, jak Heroin, White Light, White Heat czy Perfect Day, zaserwowali nam tak niestrawne danie. A sam utwór? Oparty na jednym motywie z zupełnie nie pasującymi wokalami. Zaraz, czy ja tego już tu czasem nie pisałem? Uff, do końca płyty już tylko trzy numery. Gorzej, że razem trwają 40 minut. Nieco odmiany przynosi pierwszy z nich, Little Dog. Dość oszczędny aranż, gitara akustyczna i dość ponure dźwięki elektryka w tle, wspomagane wiolonczelą, robią całkiem niezłe wrażenie. Nie jest do żadne dzieło, wręcz przeciwnie, kawałek jest nudnawy i wlecze się niemiłosiernie, posiada jednak coś, czego nie ma żaden inny utwór na tej płycie – recytacje Lou Reeda świetnie pasują klimatem do muzyki i całość, jakkolwiek mocno przeciętna, przynajmniej brzmi logicznie i nie tworzy dysonansu między muzyką, a wokalem.

Kolejny w zestawie – Dragon – to znowu powtórzenie schematu znanego z niemal każdego kawałka na płycie. Zaczyna mi to przypominać stare odcinki Szansy Na Sukces, kiedy to wiekowe babcie próbowały śpiewać nowe hity i biedne w żaden sposób nie mogły trafić ani w tempo utworu, ani w odpowiednie dźwięki. Utwór swoje, Lou swoje... Tu już nawet nie chodzi o tę nieszczęsną recytację. To mogło naprawdę brzmieć dość klimatycznie i wręcz demonicznie w pewnym sensie, gdyby tylko zostało dobrze zrobione. Brzmi niestety dość żałośnie, choć przyznać trzeba, że i tak chyba nieco lepiej niż we wcześniejszych utworach. A może po prostu człowiek zaczyna się do tej nędzy przyzwyczajać... Na sam koniec dwudziestominutowy Junior Dad. Oby nie na jednym motywie. Zaczyna się, o dziwo, całkiem sympatycznie i klimatycznie. Spokojne tło, które niewątpliwie o wiele bardziej pasuje do słabego głosu Lou, niż ostra gitarowa nawalanka. Nawet całkiem miło płynie, a zakończenie to niemal idealna dla tego typu muzyki coda. Śmiem twierdzić, że obok Iced Honey, jest to jedyny wart jakiejkolwiek uwagi utwór na Lulu. Problem polega na tym, że materiału jest tu na siedem, może osiem minut, nie na dwadzieścia. Czy te dwa utwory ratują płytę i uzasadniają jej kupno? Ani trochę. Może za jakiś czas, gdy trafi ona na półkę specjalnych ofert za 19,99...

Ktoś pewnie pomyśli, że ta recenzja to plucie jadem jakiegoś sfrustrowanego krytyka lub zapalonego, małoletniego metala, który nie toleruje muzyki bez podwójnej stopy i miliona riffów na minutę. Nic bardziej mylnego. Doceniam eksperymenty muzyczne, jestem nawet w stanie docenić odwagę panów z Metalliki i Lou Reeda. Tego, co im wyszło, już jednak docenić nie potrafię. Nie znoszę pisać negatywnych recenzji. Wychodzę zazwyczaj z założenia, że jest tyle świetnych płyt, że szkoda mojego czasu na wydawnictwa słabe. Jest jednak pewna grupa wydawnictw, o których nie możemy nie napisać, bez względu na ich jakość, gdyż ich twórcy są po prostu zbyt popularni i ważni dla omawianych przez nas gatunków muzycznych. Więc, krytyku tej krytyki, zanim mnie obrazisz, wiedz, że napisanie tego tekstu nie sprawiło mi żadnej przyjemności, nie było też próbą odreagowania i zadośćuczynienia mojej smutnej egzystencji. Lulu to po prostu dramatyczna pomyłka, o której wszyscy powinniśmy chyba jak najszybciej zapomnieć. Łatwo nie będzie. Mam jednak nadzieję, że zła płyta nie boli przez całe życie.

Całości płyty posłuchać można w pełni legalnie na specjalnej stronie poświęconej projektowi. Gorąco polecam odsłuch każdemu, kto wpadł na pomysł kupienia płyty w ciemno.

Komentarze

Anonimowy pisze…
słabo, panie recenzent
Tomek pisze…
Przesłuchałem i się zgadzam,a w skrócie:Stare dziady wzięły jeszcze większego dogorywującego dziada i wyszło jak wyszło...co mnie kurwa podkusiło kupując płytę w ciemno!?
Bizon pisze…
słabo, panie anonimowy krytyk
TNT pisze…
Lubimy tu uzasadnioną krytykę. Wymagasz profesjonalizmu - sam zadaj szyku. Jedno zdanie, na dodatek z małej litery, SŁABĄ jest krytyką. ;]