Z cyklu 'Klasycy Nieklasycznie': Deep Purple - Come Taste The Band (1975)

Deep Purple bez Blackmore’a? Jaja sobie robicie? Tak zapewne musiało myśleć wielu fanów tego wielce zasłużonego dla hard rocka zespołu, gdy w październiku 1975 roku do sklepów trafił dziesiąty studyjny krążek Purpli, Come Taste The Band. Brak sławnego gitarzysty, czyli to, co od mniej więcej 17 lat jest dla fanów grupy codziennością, był wtedy ciężki do zaakceptowania, bo nikt nie wyobrażał sobie, by zespół był w stanie funkcjonować bez tego, który zazwyczaj miał decydujące słowo przy okazji większości posunięć muzycznych Deep Purple. A jednak – Ritchie Blackmore, niezadowolony ze zmiany stylu muzycznego grupy, jaki nastąpił za sprawą dwóch nowych członków zespołu, wokalisty Davida Coverdale’a i śpiewającego basisty Glenna Hughesa, po raz pierwszy (choć nie ostatni) opuścił szeregi grupy, tłumacząc, że nie przepada za funk rockiem. W takim bowiem kierunku zmierzała twórczość Purpli na poprzednich dwóch albumach – Burn i Stormbringer. Dwaj nowi dołączyli do grupy w miejsce członków najbardziej znanego składu – Iana Gillana i Rogera Glovera – i szybko przejęli inicjatywę w tworzeniu nowej purpurowej muzyki. Czarny Rysiek miał dość. Początkowo, dwaj pozostali rutyniarze w zespole – klawiszowiec Jon Lord i perkusista Ian Paice – mieli zamiar rozwiązać zespół, zostali jednak namówieni przez Coverdale’a do ponownego spróbowania swych sił, tym razem z młodym, obiecującym gitarzystą ze Stanów, Tommym Bolinem.

Bolin pod wieloma względami okazał się strzałem w dziesiątkę. Już na pierwszej próbie zgrał się z zespołem na tyle dobrze, że niemal natychmiast zaproponowano mu miejsce w Deep Purple mimo, że gitarzysta nie był zaznajomiony z dotychczasową twórczością swoich nowych kolegów. Wiedziałem, że odnieśli sukces, ale znałem tylko Smoke On The Water i Hush. Nie sądziłem, że są aż tak dobrzy, ani, że czują się tak dobrze w muzyce funkowej. Żeby ich przetestować, zagrałem jeden bardzo funkowy motyw, a oni od razu się przyłączyli. Po tym pierwszym kawałku wiedziałem, że chcę być w tym zespole. Szybko znalazł wspólny język z resztą zespołu, zwłaszcza z Hughesem, z którym łączyła go miłość do muzyki funkowej i soulu. Sęk w tym, że oprócz muzyki, obaj panowie lubili też eksperymentować z narkotykami. Ten problem nasilił się jednak dopiero w trakcie tras koncertowych. W sali prób i studio nagraniowym wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Z dziewięciu kompozycji, które znalazły się na Come Taste The Band, przy aż siedmiu widnieje nazwisko Bolina jako współkompozytora, a kolejny został napisany dla niego przez jednego z jego dawnych muzycznych kompanów. Siłą rzeczy więc, płyta ta musiała znacznie różnić się od tego, co fani znali z poprzednich wydawnictw Deep Purple. Frakcja funkująca sprawiła, że o ile jeszcze cechy wspólne z dwiema poprzednimi płytami było dość łatwo znaleźć, to już porównując nowy album do takich klasyków jak In Rock czy Machine Head, trudno było uwierzyć, że to wciąż ten sam zespół. Bo też, mimo tej samej nazwy, była to już zupełnie inna grupa. Oprócz oczywistej różnicy między Blackmorem i Bolinem w podejściu do brzmienia gitary, inaczej wyglądała też sprawa z wokalistami. Ian Gillan był wręcz wzorcem hard rockowego krzykacza z nieprawdopodobnie mocnym, ostrym jak brzytwa głosem. Tu, dla odmiany, wokalistów było dwóch. Jeden – Coverdale – wyraźnie osadzony w stylistyce bluesowej, obdarzony niezwykle głębokim głosem i drugi – Hughes – biały Stevie Wonder, z niesamowitą skalą głosu, potrafiący zaśpiewać wszystko, od metalu, przez bluesa, po soul.

Nic dziwnego, że wielu fanów nie było w stanie zaakceptować takiej zmiany. Wraz z odejściem Blackmore’a, grupa na pewno straciła sporą grupę słuchaczy. Część z nich przeniosła swoje zainteresowanie na nowy zespół byłego gitarzysty, Rainbow. Płyta była wręcz skazana na to, że podzieli słuchaczy i tak też się stało. Wielu fanów uważa ten album za najsłabsze, obok Slaves and Masters, wydawnictwo Deep Purple, choć wkrótce po ukazaniu się, Come Taste The Band zdobywała całkiem niezłe recenzje, a i sprzedaż była na przyzwoitym poziomie. Trzeba jednak przyznać także, że po latach prasa muzyczna i fani docenili album, a zwłaszcza grę Bolina.

Na trwającej zaledwie 37 minut płycie, dominuje przede wszystkim mocno osadzony w bluesie i funky hard rock. Nie ma tu jednak, poza otwierającym album Comin’ Home, utworów szybkich, atakujących słuchacza agresywnością i dynamiką, znanymi choćby z Fireball czy Speed King. Zespół postawił raczej na kompozycje w wolnym i średnim tempie, zostawiając sporo miejsca na popisy zarówno obu wokalistom, jak i Bolinowi oraz ponownie Hughesowi (tym razem w roli basisty) na zabawę instrumentami. Słychać to choćby w I Need Love, w którym rozimprowizowane solo Bolina i pulsujący bas Hughesa tworzą klimat niczym z dyskoteki gdzieś w Harlemie. Zbliżone klimaty dominują także w porywającym Gettin’ Tighter. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich płyt Purpli, Coverdale i Hughes dzielą się partiami wokalnymi. Cżęść kompozycji śpiewają wspólnie, tworząc jedyny w swoim rodzaju duet w historii rocka. Obaj mają też jednak chwile solowych popisów. Coverdale dominuje we wspomnianych Comin’ Home i I Need Love, w Lady Luck – niespełna trzyminutowym, średnio udanym zapychaczu oraz w Love Child, wolnym, lecz intensywnym brzmieniowo kawałku, którego ozdobą jest klawiszowe solo Lorda. Hughes zaś błyszczy wokalnie w Gettin’ Tighter oraz w This Time Around. Przy okazji, warto nadmienić, że w utworze Dealer pojawia się także trzeci wokalista – Bolin, który śpiewa fragment tekstu. Gitarzysta był też zmuszony przejąć na chwilę obowiązki basisty w Comin’ Home, wobec niedyspozycji Hughesa, który został odesłany do domu pod koniec sesji nagraniowych i w ogóle nie brał udziału w rejestracji tego utworu.

Nie wszystkie kawałki na Come Taste The Band są najwyższych lotów. Kilka z nich to wypełniacze, co raczej nie powinno się zdarzać takiemu zespołowi, zwłaszcza na płycie, która trwa tak krótko. Jednak wszelkie niedostatki pierwszej części albumu wynagradzają dwa ostatnie utwory. Pierwszy z nich, składający się z dwóch osobnych kompozycji This Time Around/Owed To „G”, to fortepianowy, oszczędny w aranżacji kawałek, który, według Hughesa, mógłby być równie dobrze napisany przez Stevie Wondera, przechodzący następnie w instrumentalną, porywającą i znakomicie bujającą kompozycję Bolina, w której wspaniały, gęsty klimat tworzą wspólnie gitara i klawisze. Wisienką na torcie jest zamykający płytę singiel, You Keep On Moving. Oparty na klasycznym już dziś motywie basowym i nieśmiałych z początku wtrąceniach gitary, pełen bluesowego klimatu utwór został zaśpiewany wspólnie przez obu głównych wokalistów grupy i stał się faworytem fanów na zorganizowanej po wydaniu płyty trasie koncertowej oraz utworem najlepiej kojarzonym z tym okresem w historii zespołu. Delikatne tło klawiszowe tworzy niesamowity, tajemniczy nieco klimat, a Bolin pod koniec tego coraz intensywniejszego z czasem utworu pokazuje poprzez swoje porywające solo, czemu został gitarzystą jednego z największych zespołów rockowych wszech czasów. Te dwie ostatnie kompozycje na płycie, trwające łącznie niespełna dwanaście minut, poziomem nie odbiegają od najbardziej klasycznych nagrań Deep Purple i same w sobie stanowią wystarczający powód, by po Come Taste The Band sięgnąć.

Niestety, historia tej płyty naznaczona jest tragedią. Już podczas jej nagrywania wyszło na jaw uzależnienie Bolina od kokainy i heroiny, do tego doszły podobne kłopoty Hughesa. Szybko zatrudniono dla nich opiekunów, którzy mieli trzymać obu muzyków z dala od używek, jednak „niańki” poległy. Narkotyki trafiały do nich w najróżniejszy sposób, raz dotarły ze Stanów w odpowiednio spreparowanej książce. Reszta zespołu traciła cierpliwość, a koncerty coraz częściej nie były najwyższych lotów. Wreszcie w marcu 1976 roku, po kolejnym niezbyt udanym występie, tym razem w Liverpoolu, Lord i Paice zdecydowali, że mają dość. Deep Purple przestało istnieć. To jednak oczywiście nie był koniec historii tej grupy. Po ośmiu latach, zespół wrócił w swoim najbardziej znanym składzie – Gillan, Glover, Blackmore, Lord, Paice – i gra do dziś, choć już znowu w nieco innym zestawieniu osobowym. A co z pozostałymi muzykami, którzy zagrali na Come Taste The Band? Coverdale założył zespół Whitesnake, do którego wkrótce dołączyli Lord i Paice. Grupa stała się jednym z czołowych przedstawicieli sceny blues/hard rockowej. Hughes spędził kolejne kilkanaście lat w silnych objęciach wszelakich używek, zaliczając w międzyczasie średnio udaną przygodę z Black Sabbath, by w końcu odrodzić się w pełni sił w ostatnich dwóch dekadach jako najbardziej aktywny muzycznie z byłych i obecnych muzyków Deep Purple. Obok wielu płyt solowych, na których grali między innymi muzycy Europe, Guns N’ Roses, czy Red Hot Chili Peppers oraz niezliczonych gościnnych występów u innych wykonawców, Hughes może też pochwalić się swoim najnowszym muzycznym dzieckiem, zespołem Black Country Communion, którego obie wydane jak dotąd płyty recenzowaliśmy na Musihilation. Znacznie gorzej powiodło się jednak głównemu bohaterowi omawianej tu płyty. Po rozpadzie Deep Purple, Tommy Bolin nagrał znakomicie przyjęty album solowy, Private Eyes, ale nie był w stanie poradzić sobie z nałogami. Zmarł nieco ponad rok od wydania Come Taste The Band, w grudniu 1976 roku, po koncercie, jaki zagrał w Miami w ramach wspólnej trasy z Jeffem Beckiem.

W zeszłym roku, wydawnictwo doczekało się reedycji z okazji 35-lecia pierwszego jego wydania. Całość poddano remasteringowi oraz dołączono drugą płytę z całkowicie nowym miksem albumu, przygotowanym przez Kevina Shirleya i Glenna Hughesa, a także z bonusowymi utworami, pochodzącymi z tej samej sesji nagraniowej. Album brzmi teraz lepiej niż kiedykolwiek, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się tym mało znanym dziełem wielkiego zespołu.

Komentarze