Tides From Nebula - Earthshine (2011)

Recenzję ciągle jeszcze świeżej, drugiej płyty Tides From Nebula zacznę od stwierdzenia, które może posłużyć za jej streszczenie: mamy w kraju kolejny zespół światowej klasy. I nie chodzi tu tylko o to, że grupa gra coraz więcej koncertów zagranicą. Już pierwszy album Tides’ów był bardzo dobrą pozycją, jednak dopiero teraz panowie wznieśli się na artystyczne wyżyny. Z pewnością niemały udział w sukcesie Earthshine miał producent krążka, Zbigniew Preisner.

Nazwisko słynnego kompozytora muzyki filmowej niech jednak nie zmyli fanów, których zachwycił styl grupy, dość wyraźnie zaznaczony już na Aurze. Pomimo wielu nowych elementów, drugie wydawnictwo zespołu nie jest go pozbawione. Dwa utwory - The Fall of Leviathan i White Gardens – zostały już jakiś czas przed majową premierą oficjalnie zaprezentowane w internecie. Moim zdaniem, doskonale spełniły rolę swego rodzaju teaserów. Chociaż wydawać się może, że Tides objęli zupełnie inny kierunek, niż na debiucie, śmiem twierdzić, że to naturalny rozwój ich muzyki. Gitary, choć nadal bardzo istotne, nie zagęszczają kompozycji riffami. Więcej w nich przestrzeni, miejsca na oddech po bardziej intensywnych fragmentach. Prawie w ogóle nie ma agresywnych, ciężkich elementów, bardziej post-metalowych, niż post-rockowych. Została oczywiście mocna, wyraźnie zaznaczona sekcja rytmiczna, często jednak ustępująca na rzecz „atmosferycznych”, ambientowych partii gitary, nierzadko ubarwianej brzmieniami klawiszowymi (odpowiada za nie Maciej Karbowski). Klasycznymi – żadnych syntezatorów, które byłyby zbędne i szkodziłyby tak organicznej i „żywej” muzyce. W łagodniejszych momentach (jak np. w Cemetery of Frozen Ships) bębny są bardziej wycofane, nie wybijają się na siłę na pierwszy plan, współtworzą tło. Gitary (Adam Waleszyński i znów Maciej Karbowski) nadal urzekają swoimi pięknymi, rozwibrowanymi dźwiękami. Do tego w dalszym ciągu, wespół z basem i perkusją (odpowiednio Przemek Węgłowski i Tomasz Stołowski), budują nieziemski nastrój. Do największych zaskoczeń należą dwie miniaturki. Numery 3 i 6 na płycie (Waiting for the World to Turn Back i Hypothermia) to swego rodzaju przerywniki na albumie (nie mylić z wypełniaczami). Spokojne, wyciszone, przygotowują grunt pod dłuższe, bardziej rozbudowane utwory. Minusy? Właściwie nie ma żadnych, poza takim drobnym, który właściwie wadą nie jest. Na Aurze niby nie było utworów, które można by określić mianem przebojów, ale na Earthshine jest jeszcze mniej takich chwytliwych motywów, jak chociażby w Tragedy of Joseph Merrick.

Earthshine jest dłuższa od swojej poprzedniczki i przy tym składa się z ośmiu, a nie dziewięciu utworów. Mimo tego, a raczej dzięki temu – płyta wciąga jeszcze bardziej, niż Aura. Więcej na niej rozmarzonej atmosfery, z jednej strony sennej, z drugiej pobudzającej wyobraźnię. Więcej różnorodności w środkach ekspresji – piękna w tym albumie jest właśnie jego niejednoznaczność. Tides From Nebula należą się też wielkie brawa za poszerzenie stylu, który zaczęli budować kilka lat temu – słychać, że to świadomi artyści, którzy nie stoją w miejscu i rozwijają się, a wraz z nimi ich muzyka.

/BOUNCE

Komentarze

szczur pisze…
Podpisuję się pod recenzją wszystkimi czterema łapkami. Początkowo Earthshine mimo bardziej różnorodnych środków muzycznego wyrazu wydawała mi się płytą bardziej monotonną niż Aura. Jednak wystarczyło kilka odsłuchań, żeby zrozumieć, że ona nie jest monotonna, tylko bardzo przemyślana i spójna. I niecierpliwie czekam na kolejne ich wydawnictwa, bo jestem w ich muzyce bezgranicznie zakochana.
Mateusz pisze…
Płyta świetna, recenzja bardzo dobra. Słuchając Earthshine można stworzyć własną historię... Polecam wszystkim! A blog dodaje do obserwowanych.
Bizon pisze…
zapraszamy tez na nasz facebookowy profil (link na glownej stronie w panelu po prawej stronie)