Event Horizon Festival 2011 w Atlas Arena

Wieści o Event Horizon Festival dotarły do mnie już w czerwcu tego roku, ale cena i rodzaj kapel, które miały się tam zaprezentować, poza jedną, nie wzbudziły mojego entuzjazmu. Jednak im bliżej 15. października, tym częściej zastanawiałam się, co tu zrobić, żeby jednak się tam pojawić, a to ze względu na świeżą dość, w moim przypadku, fascynację Dezerterem. Tak mocno zapragnęłam szybko zobaczyć zespół na żywo, że gotowa byłam czatować pod Atlas Areną na tzw. "konika", który zechce po okazyjnej cenie odsprzedać bilet. Ale los się do mnie uśmiechnął i dane mi było, w zacnym towarzystwie, zobaczyć występy niemal wszystkich kapel tego wieczoru.

Warto wspomnieć, że była to już druga odsłona festiwalu, organizowanego przez łódzki klub Dekompresja. Poprzednią edycję uświetniło m.in. Myslovitz oraz Dżem. Event Horizon Festival ma na celu odtworzenie rockowego obrazu Łodzi, miasta, gdzie ponad 25 lat temu odbywał się festiwal Rockowisko. Nieśmiała próba reanimacji tego typu imprezy, odbyła się w roku 2005. W starej, wysłużonej Hali Sportowej, gdzie grali za zamierzchłych – dla niektórych – czasów chociażby tacy giganci jak Iron Maiden (tak, tak...), zagrała śmietanka polskiej sceny rockowej: TSA, Dżem, Armia, KSU. Niestety, impreza miała tylko jedną edycję, a Rockowisko nie powróciło na stałe do kalendarza łódzkich imprez muzycznych. Teraz postawiono na rozmach i to nie byle gdzie, bo na lokalizację koncertów wybrano Atlas Arenę – największą halę sportowo-widowiskową w środkowej Polsce. Tutaj zagrały już takie tuzy jak Slayer, Megadeth, Depeche Mode, Roger Waters czy Rammstein, a niedługo pojawią się także Sade czy bożyszcze nastolatków – Jared Leto ze swoim 30 Seconds To Mars.

Przyznam, że z niemałym niepokojem myślałam o rozmachu imprezy. Obiekt wydawał mi się na to zbyt wielki, a cena nieco zniechęcająca. Jak się okazało, nie doceniałam fanów Pidżamy Porno, którzy tłumnie zjechali się z najdalszych zakątków kraju zapełniając Atlas Arenę.
Bardzo prędko, bo już przy wejściu na teren Atlasu, okazało się, że mamy do czynienia z naprawdę ważnym wydarzeniem. Ogromne kolejki, duże zainteresowanie piwem usytuowanym poza Areną, kolejki do szatni, do ubikacji, do sklepiku z gadżetami... Przez moment czułam się jak na Woodstocku, gdzie od kilku lat niekończące się ogonki do wszystkiego są na porządku dziennym.

Ale przejdźmy do tego, co nas wszystkich najbardziej interesowało, czyli do muzyki. Jako reprezentantka starszej gwardii (jak się okazało, jest to możliwe), czułam się na EHF momentami mocno nieswojo, ze względu na przedział wiekowy. Ale był to czynnik łatwy do przewidzenia. Nie przewidziałam natomiast tego, że tak poważnie zestarzały się moje gusta i dziś trudno przychodzi słuchanie Pidżamy czy Hurtu, który nie brzmi już tak, jak dawniej. Tak czy owak, postawiłam sobie za punkt honoru dotrwać do końca. I choć nie do końca się to udało, cieszę się, że mogłam tam być i widzieć Atlas pełen młodzieży szalejącej, kochającej muzykę, bawiącej się i roześmianej. Warto było.

I tak: Hurt – szczerze mówiąc koncert widziałam dopiero od pewnego momentu, jednak nie poruszył mnie nijak. Według mnie niewiele ów występ różnił się od grającego jakiś czas później Happysad.
Całkiem nieźle wypadło Akurat. Tekstowo było znacznie lepiej i mniej banalnie muzycznie, choć to przecież klimaty pokrewne. Mimo, iż nie pałam miłością ani nawet sympatią do tej formacji, słuchało się przyjemnie. I oglądało z pozycji godnej zgreda (czyt. sektor J) – także. Miło było usłyszeć parę utworów kojarzących się z latami największej, licealnej rozpusty i śmierdzącymi winem prywatkami. Zrobiło się więc nieco nostalgicznie. Całkiem niepotrzebnie, bo jak się okazało, za chwilę miał nastąpić najmocniejszy punkt programu.

I jednocześnie wielkie nieporozumienie – jak to!? Dezerter, legenda, ikona, kult, PRZED Happysad!? Taki zabieg spowodował zwiększenie motywacji do intensywnej zabawy i zagonił całe nasze towarzystwo do podscenicznego młynu. Jak się zresztą później okazało, zabawa podnieconych fanów kapeli grającej bez mała 30 lat, skończyła się zmniejszeniem fosy odgradzającej scenę. Setlista zawierała sporo utworów z ostatniego albumu – Prawo do bycia idiotą (2010), ale także nieodzowne klasyki, takie jak Dezerter, XXI wiek, Zmiany, Choroba, Brzydkie słowa, Spytaj milicjanta (a właściwie – policjanta), Dla zysku, Chrystus na defiladzie, Plakat. Niestety nie pojawiła się, wywoływana wielokrotnie, Polska złota młodzież, ale setlista i tak była bogata i nie pozwalała na chwilę wytchnienia. Tak stare, jak i nowe kompozycje zabrzmiały fenomenalnie, a nogi same rwały się do tańca, a gardła nie oszczędzał chyba żaden fan Dezertera. Był to bezapelacyjnie najlepszy koncert tego wieczoru. Pozbawiony zbędnych gadek, zapełniających czas, który został wykorzystany do maksimum. Nastąpił także pierwszy tego wieczoru (chyba, że się mylę?) bis, oraz "100 lat" dla kapeli odśpiewane na sam koniec koncertu.

Happysad postawił na set "debeściacki", więc pojawiły się głównie przeboje, znane i pamiętane przeze mnie z czasów starego klubu Dekompresja i płyt przegrywanych na rzadkich wówczas nagrywarkach. To nawet i dobrze, bo, przyznam to bez bicia i zażenowania, od dawna nie śledzę już poczynań tego zespołu. I, jak się okazało, niewiele straciłam. Jedno zasługiwało na moją wytężoną uwagę – perkusista Happysad. Momentami sprawiał, że krew krążyła szybciej. Brawo!

Jako ostatnia wystąpiła gwiazda wieczoru, która, jak na gwiazdę przystało, kazała na siebie czekać. Siedzieliśmy więc na podłodze upstrzonej papierowymi cylindrami (bądź, jak kto woli – s z a p o k l a k a m i ) czekając, aż monsieur Grabaż łaskawie wytoczy się na scenę. Kiedy się to stało, nie było wątpliwości – ten człowiek albo coś brał, albo wypił za dużo przed koncertem. Moje wspomnienia z "osiemnastki" Pidżamy, nie zawierały obrazu takiego wokalisty. Plotącego iście bzdetne teksty, pozbawione sensu i niepotrzebnie błazeńskie. Dorzućcie do tego zdecydowanie zbyt głośny wokal (aż trzeszczało w uszach) i niedbałe odegranie utworów, a wasza wizja tego koncertu może być mniej więcej pełna. Oczywiście, kiedy przestudiować listę utworów, zdecydowanie nie było banalnie, ani przesadnie wazeliniarsko z okazji "jedynego koncertu w roku". Ale cieszę się, że zespół Pidżama Porno zakończył działalność. Kiedy spojrzeć z perspektywy "nie-fana", koncert trudno opisać jako słuchalny i energiczny. Jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy, to "przesadnie histeryczny", pełen głupawych anegdotek i prób zabawienia publiczności, która w tej sytuacji łyknęłaby wszystko. My jednak nie łyknęliśmy i – dla dotrwania do końca koncertu z bębenkami w "stanie przedeventowym" – wysłuchaliśmy części koncertu z wysokości sklepiku z gadżetami.

Co do samej organizacji, nie mogli na nią z pewnością narzekać ci, którzy wejściówki wygrali bądź wpisani byli na listę – stania w kilometrowej kolejce zaoszczędziły osobne wejścia. Jednak pozostałym serdecznie współczułam. Otwarcie jedynie 3 czy 4 bramek dla publiczności, to zdecydowanie za mało! Wspaniała ochrona – która absolutnie nie robiła problemu osobom chcącym dostać się z sektorów na płytę. Nie zawsze legalnie, ale udawało się to większości śmiałków. Być może to także przyczyniło się do zapełnienia płyty (sic!). Bo, co ważne i warte odnotowania, Atlas Arena była zdecydowanie bardziej zapełniona, niż podczas European Carnage Tour, gdy grali tam Slayer oraz Megadeth. Niestety, mam porównanie jedynie z tą imprezą, ale nagłośnienie także było godne. Oczywiście do momentu, kiedy do mikrofonu dopuszczono Grabaża. Szkoda, bo instrumenty brzmiały świetnie."Barierki pamiętające Breżniewa" także należałoby dopisać do minusów EHF.

Niemniej, czekam na kolejną edycję, ciekawi mnie, jaki skutek przyniesie ankieta zamieszczona na stronie organizatora, gdzie każdy mógł wytypować wykonawców, którzy zagrają na przyszłorocznym EHF. Czy także w Arenie? Przekonamy się, miejmy nadzieję już za rok. A póki co – należy cieszyć się, że takie inicjatywy znajdują poklask wśród słuchaczy muzyki z całego kraju, że Łódź pomału dźwiga się po latach muzycznej posuchy. Czekam na dalszy bieg wydarzeń i po raz kolejny powtarzam – chodźcie na koncerty, słuchajcie muzyki na żywo, bo jest to najlepsza forma poznania. I doznania.


Zdjęcia dzięki uprzejmości Leszka Ruska.

Komentarze

Leszek Rusek pisze…
E tam! Według mnie Dezerter lepsze koncerty gra w małych klubach. Dla mnie najlepszym koncertem był happysad, choc osobiście za nimi jakoś nie przepadam. Za to jednak Pidżama to porażka totalna, coraz więcej osób tak twierdzi.
TNT pisze…
Niestety, Dezertera w klubie jeszcze nie widziałam. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze do nas zajrzą, na klubowy występ właśnie.