Z cyklu 'Klasycy Nieklasycznie': Queen - The Game (1980)

Queen, jako zespół nie tylko czerpiący z wielu muzycznych gatunków, ale też współodpowiedzialny za wytyczanie nowych muzycznych szlaków, ma fanów zarówno wśród zwolenników mocnego, gitarowego grania, jak i wśród tych, którzy niezbyt często wychodzą w swoich zainteresowaniach poza muzykę pop. Przez lata jakoś tak się złożyło, że fani tego zespołu podzielili się w pewnym sensie na dwa obozy – tych, którzy uwielbiają wczesne oblicze zespołu, oraz tych, którym bliższe są jego późniejsze dokonania. Linią graniczną obu tych epok jest przełom lat 70-tych i 80-tych oraz płyta The Game.

Ciężko w zasadzie jednoznacznie stwierdzić do której grupy należałoby ten album przypisać – czy do okresu rockowego, czy też tego, kiedy zespół był nieco bardziej nastawiony na masowego odbiorcę. Największą zaletą lub też wadą, zależy jak na to spojrzeć, jest w przypadku tej płyty właśnie to połączenie rockowego ducha i popowej przebojowości, która dominuje na The Game. Wydany w 1980 roku album był prawdziwym przełomem w karierze zespołu, choć na pewno nie pierwszym. W znacznym jednak stopniu ukształtował nowe oblicze grupy. Anglicy znani byli w pierwszych latach działalności między innymi z tego, że stanowczo podkreślali brak wykorzystywania syntezatorów na swoich płytach. Dźwięki, które byli w stanie wyczarować przy użyciu swoich podstawowych instrumentów były często tak niezwykłe, że niektórym dziennikarzom wydawało się wręcz niemożliwe, żeby powstawały jedynie przy użyciu gitar czy też różnych studyjnych sztuczek. Hasła, które często pojawiały się we wkładkach do kolejnych płyt Queen – No Synths!, and nobody played synthesiser – miały to potwierdzać. Wraz z wydaniem The Game, stały się jednak nieaktualne.

Syntezatory na tej płycie nie są siła dominującą, na to przyszła pora dwa lata później, są jednak na tyle słyszalne, by po latach irytować swoim archaicznym brzmieniem. Niewątpliwie były one przekleństwem muzyki rockowej w latach 80-tych i po latach na wielu albumach z tego okresu brzmią po prostu kiczowato. Cała tamta dekada nie była, co tu dużo mówić, zbyt udana dla weteranów rockowych. Wiele zespołów nie przetrwało zmian w muzycznych trendach, inne doświadczyły ogromnych zmian w składach, kolejne jakoś tę dekadę przetrwały w jednym kawałku, ale często odbijało się to na ich muzyce. Queen jest tego doskonałym przykładem. Jakby na potwierdzenie tego, że zespół wchodzi w nową erę, płytę otwiera syntezatorowy, ciężki do zniesienia wstęp do Play The Game.

Cała płyta mogłaby zostać określona przedrostkiem „naj-„. Najkrótsza w historii zespołu, bo trwająca jedynie 35 minut. Najbardziej przełomowa, jeśli chodzi o zmianę stylistyki. Ale jednocześnie jest to najlepiej sprzedający się album Queen, zwłaszcza w Stanach. Bo mimo, że bardzo suche brzmienie perkusji i dość płaska produkcja Macka mogą drażnić, a cały album, mimo swojej mizernej długości, jest bardzo nierówny, to jednak właśnie na tej płycie znajdują się utwory, które po drugiej stronie Atlantyku stały się największymi hitami zespołu. Mowa tu choćby o bardzo elvisowskim Crazy Little Thing Called Love, napisanym przez Mercury’ego w... wannie, czy też o napędzanym świetnym motywem basowym (i cóż z tego, że pożyczonym od grupy Chic) utworze Another One Bites The Dust, który po dziś dzień jest jednym z ulubionych muzycznych przerywników podczas spotkań sportowych lig zawodowych w USA. Skoro już przy motywach basowych jesteśmy, niewątpliwie jedną z cech charakterystycznych tej płyty jest spore wyeksponowanie gry Johna Deacona. Chyba nigdy wcześniej basista Queen nie miał takiego wpływu na muzykę grupy. Co prawda na pierwszych albumach znajdują się utwory, w których Deacon wyczynia prawdziwe cuda, tam jednak są one dość mocno schowane pod wirtuozerskimi popisami Briana Maya. Tutaj to bas często odgrywa pierwszoplanową rolę – nie tylko we wspomnianym Another One Bites The Dust, dzięki któremu zespół trafił do czołówki list przebojów... r&b, ale też w jednym z ciekawszych i najbardziej nietypowych dla tego zespołu kawałków – Dragon Attack.

Tym, co pozwala słuchaczom uwierzyć, że to jednak wciąż ten sam zespół, który kilka lat wcześniej nagrywał takie płyty jak Sheer Heart Attack czy A Night At The Opera, są wokale. Nie tylko główny wokal Freddiego Mercury’ego, lecz przede wszystkim chórki. To od zawsze był jeden ze znaków rozpoznawczych tej grupy. Skomplikowane, wielogłosowe linie wokalne nie zostały całkowicie wyeliminowane z twórczości zespołu wraz z nastaniem nowej dekady, przynajmniej jeszcze nie na tej płycie. Słychać to wyraźnie choćby w singlowym Save Me, czy śpiewanym głównie przez Maya, Sail Away Sweet Sister. Właśnie te dwa utwory są łącznikiem ze ‘starym Queen’ i bez trudu wkomponowałyby się idealnie w którąś z poprzednich płyt grupy. Pierwszy z tych utworów to także jedna z niewielu na tej płycie okazji dla Briana Maya do pokazania, że jest jednym z najwybitniejszych gitarzystów w historii rocka. Niestety zbyt często jego gitara jest na The Game schowana bądź zastępowana sztucznymi dźwiękami z syntezatorów. Ten sam zarzut można by zresztą postawić Rogerowi Taylorowi. Jego bębny brzmią płasko, sucho, a partiom przez niego granym brakuje polotu. I to jest chyba właśnie główna wada tej płyty – mając w zespole tak genialnych muzyków jak May i Taylor, postawiono na sztuczność i bezduszność maszyn.


Drugą dużą wadą są też po prostu kiepskie kompozycje. O ile wspomniane wcześniej utwory należą do najlepszych, jakie zespół nagrał w latach 80-tych, to część płyty jest zwyczajnie słaba. Rock It rozpoczyna się całkiem niezłym i bujającym wstępem, śpiewanym przez Mercury'ego, ale potem przechodzi w przyzwoity, ale jednak mocno wtórny i w dodatku zabity produkcją rock n’ roll z Taylorem jako głównym wokalistą. To samo można napisać o Don’t Try Suicide. Niby słucha się tego bez bólu zębów i uszu, ale oryginalności w tym niewiele, a tekst należy do najbanalniejszych w historii Queen. Nic natomiast nie ratuje napisanego przez Taylora utworu Coming Soon, który jest zwyczajnie nudny, zmierza absolutnie donikąd i jest mocnym kandydatem do miana najgorszego kawałka, wydanego pod szyldem Queen.

Tak duże zróżnicowanie jakościowe poszczególnych kompozycji na płycie jest dość zaskakujące, nie tylko przez wzgląd na te mizerne 35 minut muzyki, które trafiło na płytę, ale też przez fakt, że w czasie dwóch sesji nagraniowych, zarejestrowano podobno dużo więcej materiału. Część z tych utworów trafiła na solową płytę Taylora, Fun In Space, inne z kolei do dzisiaj leżą pod tonami kurzu w archiwum zespołu i czekają, aż panowie May i Taylor przestaną w końcu raczyć nas kolejnymi składankami i wersjami We Will Rock You i wydadzą box set z demami i niedokończonymi utworami, który obiecywany jest fanom od mniej więcej dekady.

The Game to płyta wielu początków, ale i końców. Początek ery syntezatorowej i pop-rockowej, a także nowy wizerunek Mercury’ego, który z chudego, długowłosego, odzianego w damskie ciuszki chłopaka, przeobraził się w noszącego skóry, krótko ostrzyżonego mężczyznę, prezentującego niemal wzorcowy gejowski image tamtych czasów. Wiele osób, zwłaszcza w Ameryce, nie mogło zaakceptować Mercury’ego w takim wydaniu, mimo, ze niespecjalnie przeszkadzało im wcześniejsze noszenie przez niego kobiecych ubrań i malowanie paznokci. Androgeniczny Freddie był dla Stanów do przyjęcia, Freddie gej już nie. Dlatego też, w dużej mierze, był to ostatni album Queen, który odniósł sukces w Ameryce. To również ostatnie wydawnictwo studyjne, na którym główne wokale przejmują na chwilę panowie May i Taylor – tradycja ta została zapoczątkowana już na debiutanckim albumie grupy i przetrwała aż do The Game. Niestety, na kolejnych płytach nie była już kontynuowana.

The Game to płyta nierówna, ale w ogólnym spojrzeniu dość dobra. Zwłaszcza jeśli porównamy ją z tym, co panowie z Queen wyczyniali przez kolejnych kilka lat. Nijak ma się jednak do największych dzieł zespołu, nie tylko stylistycznie, ale także jakościowo. Z zespołu, który był pionierem w wykorzystaniu możliwości swoich instrumentów, jak i w wytyczaniu nowych muzycznych ścieżek, Queen stało się naśladowcą panujących trendów, co aż nadto widoczne było na kolejnych wydawnictwach grupy. The Game to płyta, która brzmieniowo bardzo się zestarzała, choć nieco ratuje ją wydana kilka lat temu wersja DVD Audio, zmiksowana w systemie 5.1, tyle, że do takiego potraktowania znacznie lepiej nadawałyby się wczesne albumy grupy, przepełnione wokalnymi i instrumentalnymi nakładkami. Z The Game niestety nawet format 5.1 nie jest w stanie uczynić płyty, którą w całości słuchałoby się z przyjemnością. To wydawnictwo to jednak tylko przedsmak tego, co Queen zgotowało swoim fanom w kolejnych latach tamtej dekady. Tę płytę można podsumować tak: jeśli twój ulubiony zespół rockowy zaczyna nagle zabawy z syntezatorem i elektronicznym zestawem perkusyjnym, to wiedz, że coś się dzieje...

Komentarze

irminella pisze…
"Coming Soon" śpiewane przez Rogera? Słychać go owszem sporo, ale główny wokal chyba jednak należy do Freda o ile mnie pamięć nie myli;)
Bizon pisze…
oczywiscie ze tak, jakims cudem przy przeklejaniu zdan podczas malej przebudowy artykulu zamienilem czesciowo opisy coming soon i rock it :D