Z cyklu 'Klasycy Nieklasycznie': Genesis - Calling All Stations (1997)

Kiedy Phil Collins odszedł z Genesis w marcu 1996 roku, spora część fanów uznała, że to koniec tego zespołu. Prawdę mówiąc, nie była to pierwsza tego typu sytuacja w historii grupy. Podobnie rzecz miała się 20 lat wcześniej, kiedy z Genesis odchodził Peter Gabriel. Wiele osób nigdy nie pogodziło się z tą decyzją i nie zaakceptowało Collinsa jako głównego wokalisty grupy. Zespół natomiast dość drastycznie zmienił swoje podejście do muzyki i, choć niewątpliwie zdobył w latach 80-tych i na początku 90-tych olbrzymią sławę za sprawą wielu radiowych hitów, stracił sporą część szacunku swoich dotychczasowych słuchaczy, którzy pokochali Genesis za dużo ambitniejszą muzykę, nagrywaną przez zespół na pierwszych płytach. Tym razem jednak zmiana miała być jeszcze bardziej drastyczna. Collins, zanim został frontmanem Genesis, był już przecież od kilku lat perkusistą tego zespołu. Tym razem trzeba było znaleźć zupełnie nowego człowieka.

Problemy personalne zespołu nie kończyły się zresztą na wakacie wokalisty. Jako, że Collins był też cały czas głównym bębniarzem w grupie, należało znaleźć też kogoś na tę pozycję. Naturalnym kandydatem zdawał się być Chester Thompson, który od wielu lat występował z grupą podczas koncertów, a także współpracował z Genesis przy płytach studyjnych. Pozostali dwaj muzycy, Mike Rutherford i Tony Banks, nie zamierzali jednak mianować go oficjalnym członkiem zespołu, więc Thompson zrezygnował z dalszej współpracy. Podobnie uczynił zresztą także inny z sidemanów grupy, gitarzysta i basista Daryl Stuermer, który szybko znalazł się w solowym zespole Collinsa. Pozostawieni we dwójkę na placu boju Rutherford i Banks, skorzystali więc ze studyjnej pomocy dwóch nowych perkusistów – Nira Zidkyahu i znanego ze Spock’s Beard, Nicka D’Virgilio. Nowym wokalistą został zaś szkocki muzyk, Ray Wilson. Dla wielu postać ta była kompletną niewiadomą, choć Wilson zasmakował już popularności, gdy utwór Inside zespołu Stiltskin, w którym śpiewał, stał się sporym hitem w Wielkiej Brytanii w 1994 roku i został wykorzystany w reklamie jeansów Levi’s.

W składzie Wilson, Banks, Rutherford, Zidkyahu i D’Virgilio, zespół zameldował się na początku 1997 roku w swoim studio, The Farm, pod Londynem. Obaj perkusiści dzielili się pracą. Zidkyahu zagrał w siedmiu utworach, D’Virgilio w trzech, a w jednej kompozycji słychać obu panów. Wilson na dzień dobry dostał kilka utworów, nad którymi miał popracować. W efekcie, na albumie znalazły się trzy kompozycje z jego wkładem autorskim, a dwie kolejne były dołączone do singli. Wilson jako wokalista, był bliższy Gabrielowi, niż Collinsowi, stąd też i w muzyce pojawiło się trochę nawiązań do odległej przeszłości zespołu, nie zabrakło też jednak klimatów collinsowskich, choć raczej późniejszych, z czasów We Can't Dance, niż tych z lat 80-tych. Ta płyta to przede wszystkim popis Wilsona. Jego głęboki, nieco chropowaty głos nadaje całości sporo ciemnych barw. A muzyka? Z tym jest różnie. Pierwsza część płyty, poza ujmującą balladą Not About Us, niczym specjalnym nie zachwyca. Owszem, jest chwilami całkiem przyjemnie i nawet przebojowo, jak w singlowym Congo, ale mam wrażenie, że kompozycjom brakuje błysku i charakteru. Zupełnie jakby panowie Banks i Rutherford nie mogli się do końca zdecydować, czy grać ambitnie, jak z Gabrielem, czy przebojowo, jak z Collinsem. Z drugiej strony, ciężko nazwać utwór tytułowy złym kawałkiem. Na pewno nie jest nim także kolejny wolniejszy moment płyty – Shipwrecked. Jako całość, ta część Calling All Stations prezentuje się więcej niż przyzwoicie, brakuje chyba po prostu czegoś ‘ekstra’ w poszczególnych utworach.

Sytuacja ulega poprawie w drugiej części krążka. Już klimatyczne The Dividing Line z ciekawymi klawiszami i interesującym brzmieniem bębnów zachęca do dalszego słuchania. Może nieco zbyt collinsowsko robi się w kolejnych dwóch utworach – Uncertain Weather i Small Talk, choć zwłaszcza w tym pierwszym nie brakuje całkiem udanych partii klawiszy. To w ogóle jedna z głównych zalet tej płyty, obok głosu Wilsona – świetne wykorzystanie klawiszy. Brzmienie jest bardzo przestrzenne, Banks znakomicie buduje klimat kompozycji, podkreślając dźwięki gitary lub też samodzielnie prowadząc utwór. To jest główna przewaga tego materiału nad niektórymi wydawnictwami Genesis z lat 80-tych. Ówczesne instrumenty klawiszowe niestety cudami techniki z perspektywy czasu nie były, a ich brzmienie po latach często drażni nadmiarem plastiku i płycizną dźwiękową. Na Calling All Stations jest całkowicie odwrotnie, klawisze nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz ratują parę mniej udanych kompozycji. Ratować nie musiały nic w przypadku dwóch ostatnich utworów na płycie. Zarówno There Must Be Some Other Way, jak i One Man’s Fool, to kompozycje bardzo udane, wybijające się na tej solidnej płycie, które śmiało wymieniać można jednym tchem obok największych dzieł Genesis. Tę pierwszą wyróżnia niewątpliwie znakomita, pełna chłodnych dźwięków, tworzących klimat, część instrumentalna, która świetnie współgra z chwytliwym refrenem. One Man's Fool to z kolei to dość oszczędny w aranżacji utwór, który jednak posiada znakomity, przestrzenny klimat, wciągający słuchacza stopniowo, aż do momentu, gdy ciężko już się uwolnić od coraz szybszego rytmu. Znakomite zakończenie płyty.

Calling All Stations miała niema wszystko, co potrzebne było do odniesienia sukcesu. Niemal, bo zabrakło jednego czynnika – Phila Collinsa. I nie jest to absolutnie zarzut pod adresem Raya Wilsona. Wykonał on na tym albumie kawał świetnej roboty, a znakomita barwa jego głosu jest ozdobą każdego utworu na płycie. Niestety, wielu fanów nie było w stanie zaakceptować nowego wokalisty i nie dało szansy ani jemu, ani temu albumowi. O ile jeszcze w Europie Calling All Stations sprzedawała się przyzwoicie, a singiel Congo radził sobie całkiem nieźle i nawet dość często pojawiał się w brytyjskim MTV, to w Stanach płyta przeszła właściwie niezauważona. Nic dziwnego zatem, że cała amerykańska część trasy koncertowej została odwołana. Zespół zagrał jednak kilkadziesiąt koncertów w Europie, a jeden z pierwszych występów miał miejsce w katowickim Spodku. Co ciekawe – a młodsi czytelnicy mogą tego nie pamiętać – koncert ten został zarejestrowany i pokazany w TVP. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Niestety, wobec braku sukcesu komercyjnego, dwójka liderów zespołu zarządziła przerwę w działalności, a następnie rozwiązanie Genesis, co uczyniło Calling All Stations ostatnią studyjną płytą grupy. Historia Genesis oczywiście na tym albumie się nie kończy – niemal dekadę później zespół powrócił w trzyosobowym składzie z Collinsem i zagrał udaną trasę koncertową, która i tym razem nie ominęła Polski. Utworów z Calling All Stations jednak w setliście, co zrozumiałe, zabrakło.

Nie znaczy to jednak, że nie można ich już usłyszeć na żywo. Ray Wilson dość często sięga podczas swoich występów zarówno po utwory ze wszystkich okresów działalności Genesis, jak i nawet po utwory solowe różnych muzyków grupy. Dzięki temu, zwolennicy płyty Calling All Stations mają okazje wysłuchać takich utworów, jak Not About Us, Shipwrecked, czy tytułowy. Co więcej, by tego doświadczyć, nie trzeba ruszać się za granicę, gdyż Ray od trzech lat jest mieszkańcem Poznania, a co za tym idzie, gra w naszym kraju sporo koncertów. Calling All Stations to płyta udana. To, że nie cieszy się zbyt dużą popularnością wśród fanów rocka, jest faktem mocno rozczarowującym, wynikającym jednak głównie z uprzedzenia wielu osób do nowości w składzie grupy. Na tej płycie, zespół nagrał materiał, którego nie powinien się wstydzić, a kilka utworów to jedne z najlepszych post-gabrielowskich kompozycji w historii Genesis. Nie zawinił też w niczym Ray Wilson, którego główną wadą w oczach i uszach fanów było chyba to, że nie nazywa się Phil Collins, ani nie jest jego wierną kopią. Wilson ma dość charakterystyczną, a na pewno intrygującą barwę głosu i w zasadzie ciężko się do czegokolwiek z nim związanego na tej płycie przyczepić. Jeśli miałbym szukać jakiejś poważniejszej wady tego wydawnictwa, to byłaby to zapewne jego długość. Płyta dość znacznie przekracza godzinę, a spokojnie mogłaby obyć się bez jednego czy dwóch utworów – na myśl przychodzą mi tu głównie If That’s What You Need i Small Talk, dość mocno trącące solowymi dokonaniami Collinsa. Innym minusem jest praktyka wyciszania utworów. O ile nie przeszkadza to w przypadku występowania od czasu do czasu, lub w ostatnim kawałku na danej płycie, to jednak stosowanie tego zabiegu w każdym utworze jest dość irytujące. Te małe niedociągnięcia nie powinny jednak rzutować negatywnie na całokształt – Calling All Stations to płyta niesłusznie zapomniana. A jeśli barierą nie do przeskoczenia jest dla kogoś nazwa Genesis na okładce tego wydawnictwa i jednoczesny brak pewnego niewielkiego wzrostem wokalisty, wystarczy spróbować wyobrazić sobie, że to całkiem nowy twór. Choćby dla samego Wilsona – warto.


zdjęcie przedstawiające Raya Wilsona i autora recenzji pochodzi z prywatnych zbiorów tego drugiego.

Komentarze