Heritage – Opeth, jakiego nie znaliście

Żeby nie marnować czasu metalowych ortodoksów, którzy nie tolerują niczego, co nie ma podwójnej stopy, odpowiedniej liczby decybeli i nie jest wywrzeszczane tak, że od samego słuchania gardło boli, od razu na samym wstępie napiszę, że zespół Opeth właśnie wydał płytę wielką, choć wciąż waham się, czy nazwać ją płytą wybitną. Wszyscy zbulwersowani mogą już w ramach odtrutki włączyć któryś z pierwszych albumów zespołu, tych nieco bardziej tolerancyjnych i otwartych na nowe doznania muzyczne zapraszam do kolejnej części tej recenzji, gdzie postaram się przedstawić uzasadnienie takiego wyroku.

Opeth to na pewno jeden z ciekawszych zespołów ostatnich dwudziestu lat. Dowodzona przez Mikael Åkerfeldta grupa, była jednym z pionierów stylu, określanego jako extreme progressive metal, lub po prostu progressive death metal, w którym obok mocy i ciężaru muzycznego oraz growlingu, znanych z ekstremalnych odmian metalu, usłyszeć można było skomplikowane przejścia i połamańce rytmiczne, typowe dla muzyki progresywnej. Styl wykonywanej przez nich muzyki ewoluował jednak na przestrzeni lat, na ostatnich płytach wyraźnie zmierzając bardziej w kierunku progresji. Ewoluował też śpiew lidera, który coraz częściej decydował się na czyste wokale w swoich kompozycjach. To oczywiście musiało nieco podzielić fanów. Obóz „progresywny” był wniebowzięty, frakcja „ekstremalna” wręcz przeciwnie. Zespół wciąż jednak starał się prezentować coś, co zadowoliłoby w jakimś stopniu obie strony. Tym razem jednak, mam nieodparte przeczucie, że część żądnych mocnego „mięcha” fanów postawi na zespole krzyżyk, może nawet odwrócony...

Powód? Dość oczywisty – Opeth nagrał płytę, którą można spokojnie określić mianem rocka progresywnego z elementami jazzu. Żeby jednak szok nie był zbyt wielki, zespół przygotowywał swoich fanów na ten moment. Od dawna w wywiadach przeczytać i usłyszeć mogliśmy, że nowy album będzie zawierał wiele odniesień do muzyki przełomu lat 60-tych i 70-tych, że będą na nim jedynie czyste wokale, a zamiast blastów, będą wyeksponowane klawisze. Tak też się stało. Album spięty jest instrumentalną klamrą. Intro to fortepianowa miniaturka, w czasie której słuchacz może się przez chwile zastanawiać, czy aby panowie Szwedzi nie wygrzebali jakiegoś starego nagrania niejakiego Chopina. Niezwykle piękna rzecz, która cudnie wprowadza nas w odpowiedni nastrój. Równie piękne jest zakończenie, tym razem oparte głównie na delikatnych dźwiękach gitar. Znakomity pomysł, świetnie zrealizowany, pozwalający najpierw na poczucie atmosfery tej płyty, a potem na chwilę zadumy nad tym, co usłyszeliśmy w międzyczasie.

A międzyczas ten, to jeszcze osiem kolejnych utworów, trwających ponad pięćdziesiąt minut. Zespół zrezygnował tym razem z bardzo złożonych, kilkunastominutowych form, skupiając się przy tym bardziej na klimacie. Część zasadniczą płyty rozpoczyna kompozycja The Devil’s Orchard, którą można było od kilku tygodni usłyszeć w internecie, dzięki samemu zespołowi. I już od pierwszych sekund tego utworu, w zasadzie wiemy z czym będziemy mieli do czynienia na sporej części płyty. Znakomite, klimatyczne brzmienie gitar, które niemal natychmiast przywołują skojarzenia z wielkimi wykonawcami sceny progresywnej, takimi jak King Crimson, czy Caravan. Co innego jednak zwraca szczególną uwagę, gdyż jest w muzyce tego zespołu pewnym novum. Po pierwsze, świetne, archaiczne w dobrym tego słowa znaczeniu brzmienie klawiszy i znakomita, momentami niemal jazzowa perkusja. Wyciszenie pod koniec piątej minuty i następująca po nim część utworu, to tak wielki ukłon w stronę choćby wczesnego Deep Purple, że aż ciężko uwierzyć, że mamy rok 2011 i słuchamy zupełnie świeżej płyty.

Wspomniany utwór ustawia poprzeczkę niezwykle wysoko dla całej płyty, ale przyznać trzeba, że pozostałe utwory nie odstępują poziomem. Jedynym kawałkiem, który lekko odstaje od całości, jest Slither. Nie odstaje jednak poziomem, a raczej stylem, przez co niezbyt dobrze pasuje do ogólnego klimatu płyty. Utwór ten to bowiem hołd dla Ronniego Dio i to słychać w zasadzie w każdej nucie. Gdyby pod instrumentalną wersję Slither podłożyć jakimś cudem wokal Dio, ten utwór bez problemu można by umieścić na którejś z wczesnych płyt Rainbow i nikt chyba nie zorientowałby się, że gra tu inny zespół. Jest to udana kompozycja, ale zwyczajnie nie do końca dobrze brzmi na tej płycie, w takim muzycznym otoczeniu. Pewnie dużo lepiej sprawdziłby się ten utwór jako b-side lub japoński bonus.

Pozostała część wydawnictwa to jednak, pod każdym względem, uczta dla uszu. Gdybym miał opisać tę płytę jednym słowem, wybrałbym określenie „subtelna”. Oczywiście, są tu nieco mocniejsze partie, przypominające, że jednak mamy do czynienia z zespołem, grającym głośno i z mocą, ale jednak główną zaletą tej płyty są subtelne, pełne klimatu, niemal jazzujące fragmenty. Nie brakuje takich choćby w utworze Nepenthe, którego nie powstydziłby się ani zespół Gentle Giant, ani niejaki Robert Fripp. Z kolei szósta minuta kolejnego utworu, Häxprocess, kiedy wchodzi iście knopflerowska gitara, a bas wygrywa w tle cudownie ciepłe dźwięki, to niemal muzyka relaksacyjna i to w dobrym tego słowa znaczeniu. To jednak nie koniec dość niespodziewanych motywów muzycznych na Heritage. Utwór Famine to świetna kompozycja prowadzona chwytliwym, crimsonowym motywem gitarowym, zanim jednak taką się staje, otwiera ją ponownie piękny motyw fortepianowy, następujący zaraz po wstępie, zaskakującym brzmieniem plemiennych bębnów. Jakby tego było mało, środek utworu to mały ukłon w stronę Jethro Tull czy Deadsoul Tribe, słyszymy bowiem znakomicie wkomponowany w całość flet. Tak, to wciąż recenzja płyty Opeth.

Z transu, w który mógł niejednego słuchacza wprowadzić Famine, wybudza nas chyba najbardziej żywiołowa i najkrótsza (nie licząc fortepianowego intro otwierającego album) kompozycja na płycie – The Lines In My Hand. Zawiedzie się jednak każdy, kto spodziewał się tu powrotu do mocy z wczesnych albumów Opeth. Jest intensywnie i szybko, ale na pewno nie ciężko i nie głośno. Utwór ten to przede wszystkim popis perkusisty Martina Axenrota. Pokazuje się on na tej płycie z jak najlepszej strony, zazwyczaj jednak odsłaniając swoje bardziej subtelne, rozimprowizowane oblicze. Tym razem mamy mały pokaz wzorcowego wręcz, hard rockowego łojenia. Prawdziwą wisienką na torcie jest jednak ostatni utwór przed wspomnianym wcześniej, instrumentalnym zamknięciem płyty – kompozycja Folklore. Wkręcający się w głowę, dobry motyw przewodni gitary i nasycony efektami wokal Åkerfeldta ponownie wprowadzają słuchacza w pewnego rodzaju trans, a następnie, po chwilowym wyciszeniu, stery w utworze przejmuje niemal przebojowa partia gitary, która ozdabia coraz bardziej rozpędzającą się kompozycję. I tu kolejny ukłon w stronę dawnych muzycznych czasów – Folklore kończy się wyciszeniem. Zabieg kiedyś dość nagminnie stosowany, dziś niemal niespotykany, a wręcz uznawany za dowód na brak pomysłów na zakończenie utworu. Śmiem twierdzić, że w tym przypadku świadczy to właśnie o czymś wręcz przeciwnym. Wyciszone zakończenie znakomicie wpasowuje się w brzmienie całej płyty – celowo nieco „staroświeckie”, zdecydowanie nawiązujące do wzorców sprzed ponad czterdziestu lat. Część słuchaczy będzie zapewne na produkcję tej płyty właśnie z tego powodu narzekać. Sam muszę przyznać, że lubię, kiedy płyta brzmi soczyście, a wszystkie instrumenty aż kopią w głośniki, żeby wydostać się na zewnątrz. Tym razem jednak, lekkie przytłumienie, miękkość i łagodność dźwięku pasują do Heritage wręcz idealnie.

Równie ciekawie jak sama płyta, przedstawia się też jej szata graficzna. Okładka, zaprojektowana jak zwykle przez Travisa Smitha, który zdobi też swoimi pracami wydawnictwa Riverside, przedstawia drzewo, na którym znajdują się głowy muzyków Opeth. Ma ono symbolizować rozkwitanie zespołu, jednocześnie przypominając, poprzez biegnące do piekła korzenie, o metalowej przeszłości zespołu. Zauważyć też można, że głowa klawiszowca Pera Wiberga zmierza ku ułożonym pod drzewem czaszkom, symbolizującym podobno byłych członków grupy. Wiberg rozstał się z zespołem pod koniec sesji nagraniowych do Heritage. Zastąpił go, przynajmniej tymczasowo, Joakim Svalberg, który zdążył jeszcze nagrać fortepianowy wstęp do płyty.

Czy jest to płyta wybitna, jeszcze nie wiem. Takie określenia pojawiają się jednak zazwyczaj po znacznie większej ilości odsłuchów. Jest to jednak na pewno wydawnictwo, obok którego ciężko będzie przejść obojętnie. Spora część fanów zapewne z miejsca je odrzuci, znajdą się jednak fani nowi, którzy być może wcześniej na ten zespół nie zwracali uwagi. Opeth zapędził się jednak w pułapkę i za jakiś czas stanie przed dylematem, czy wrócić do cięższego grania, czy kontynuować obraną na Heritage ścieżkę, a może po raz kolejny zaskoczyć wszystkich i obrać po raz kolejny zupełnie nowy kierunek. Wybór na pewno niełatwy, tym bardziej, że oczekiwania wobec kolejnej płyty będą teraz zapewne ogromne. Åkerfeldt udowodnił jednak wraz z kolegami, że jest muzykiem i kompozytorem z najwyższej muzycznej półki i nowe wyzwania mu nie straszne. Następną płytą, póki co, martwić się nie musi, na razie może skupić się na zbieraniu gratulacji za Heritage – album, który z pewnością będzie bardzo mocnym kandydatem do miana płyty roku.

Komentarze