Gdzieś to już słyszałem, czyli nowa płyta Dream Theater

Właśnie do sklepów trafia jeden z najbardziej oczekiwanych krążków tego roku, nowy studyjny album gigantów muzyki progresywnej, Dream Theater. Dlaczego najbardziej oczekiwany, to oczywiście każdy siedzący choć odrobinę w temacie doskonale wie – jest to pierwsza płyta w historii zespołu, na której nie gra jego dotychczasowy lider i „pan od wszystkiego”, Mike Portnoy. Liczba Mike’ów w zespole jednak zachowana, w jego miejsce mamy innego perkusyjnego wymiatacza, Mike’a Mangini, który z niejednego muzycznego pieca chleb jadał. O jakość bębnów na płycie martwić się więc nie należało, co innego jeśli chodzi o jakość samych kompozycji. Niestety, w ostatnich latach zespół nieco obniżył loty, coraz bardziej oddalając się od tabliczki z napisem ‘progresja’, nagrywając w zamian mocno średnie płyty, wypełnione oklepanymi patentami i opowieściami o mrocznych siłach, które może i dobrze by brzmiały na płycie jakiegoś groźnego zespołu dla nastolatków, ale jakoś średnio pasują do takiego zespołu, jak DT. Ile w takim graniu było winy Portnoya, a ile reszty zespołu, zwłaszcza drugiego z głównych kompozytorów – Johna Petrucci, tego do końca nie wiadomo. Wiadomo natomiast, co udało się panom bez swojego dawnego kompana stworzyć.

Już ładnych parę tygodni temu do sieci trafił, w całkowicie kontrolowany i zgodny z prawem sposób, pierwszy zwiastun nowej płyty – singlowe nagranie On The Backs Of Angels. Fani zdążyli się już z nim doskonale zaznajomić, bo grupa grała go na każdym koncercie swojej letniej trasy koncertowej, w tym także w katowickim Spodku. Kompozycja nie należy może do wybitnie odkrywczych, ani nie sięga wyżyn możliwości zespołu, ale większość słuchaczy oceniła ją pozytywnie, bo przyznać trzeba, że jak na nagranie singlowe, prezentuje się więcej niż przyzwoicie, zapewniając solidną dawkę gitarowo klawiszowych wygibasów, a także sporo łatwo zapamiętywalnych motywów, jednocześnie nie popadając w banał i zbyt dużą piosenkowość, co było udziałem choćby nieszczęsnego Forsaken z płyty Systematic Chaos. Nagranie, choć nie rzuciło może na kolana, narobiło „smaka” na całą płytę i dało nadzieję na to, że tym razem nie będzie rozczarowania w dniu premiery, jak to miało miejsce w przypadku wspomnianej już płyty Systematic Chaos, a także, choć w dużo mniejszym stopniu, ostatniego krążka zespołu – Black Clouds and Silver Linings. Bo i podstawy do optymizmu były. On The Backs Of Angels to bardzo przyjemny numer, z ciekawymi partiami klawiszy i udaną wstawką fortepianową – może szkoda nawet, że tak krótką, bo gdyby utwór poszedł w tym kierunku, mogłoby być jeszcze ciekawiej.

Tygodnie mijały, zespół publikował w internecie fragmenty kolejnych utworów z płyty, aż w końcu na dziesięć dni przed jej premierą, całość tradycyjnie wyciekła do sieci. Dzięki temu w dniu premiery, kiedy to w normalnych okolicznościach ściągam płytę ze sklepowej półki, mam za sobą już ładne kilkanaście odsłuchów całości, stąd i zwłoka w umieszczeniu recenzji tego wydawnictwa nie jest konieczna. Co zatem znajduje się na krążku? Dziewięć utworów, trwających łącznie niemal 80 minut. To już tradycja w Dream Theater, że w ostatnich latach czas na płycie CD jest wykorzystywany przez zespół do maksimum. Z jednej strony to cieszy, bo to zawsze więcej muzyki od tego świetnego przecież zespołu. Z drugiej zaś, przyznać trzeba, że ostatnimi czasy te 80 minut było prawdziwym przekleństwem dla fanów, bo naprawdę dobrych pomysłów muzykom starczało na połowę tego czasu, a reszta była pokazem samopowielania się i przeciągania pewnych motywów do granic wytrzymałości słuchaczy. No ale oczywiście głupotą byłoby nastawiać się do albumu przed jego przesłuchaniem tylko w oparciu o czas trwania płyty.

Trzeba przyznać, że zespół starał się wprowadzić do swojej muzyki coś nowego. Świadczą o tym choćby bardzo nietypowe jak na DT wejścia do takich utworów, jak przyprawiony odrobiną kosmicznych klawiszy Build Me Up, Break Me Down, czy gardłowe zaśpiewy we wstępie do Bridges In The Sky, które stały się już internetowym obiektem żartów fanów zespołu. Pomysłów jednak nie zawsze starcza na całe utwory. Nierówna jest zwłaszcza pierwsza część płyty. O ile zachwycić można się rozpoczynającym się od pięknego fortepianowego intra, nieco zakręconym utworem Lost But Not Forgotten, który swoją drogą, chwilę później zaczyna mocno przypominać kawałek Under A Glass Moon, nagrany przez DT niemal 20 lat temu, tak już niestety ciężko znaleźć coś nowego, lub po prostu ciekawego w do bólu średnim Build Me Up, Break Me Down. Kolejny z utwór z pierwszej części płyty, This Is The Life, to z kolei całkiem nieźle bujający kawałek z więcej niż przyjemną solówką Petrucciego, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zespół chciał stworzyć kolejne The Spirit Carries On, a poziom to jednak chyba jeszcze nie ten. To zresztą jeden z moich głównych zarzutów odnośnie tej płyty – muzycy co rusz przypominają nam o swojej chlubnej przeszłości, przemycając w niemal każdym utworze jakiś smaczek, który ewidentnie przywodzi na myśl jedną z kompozycji z bliższej lub dalszej przeszłości zespołu. Dotyczy to także kolejnego na płycie, swoją drogą bardzo udanego i wzmocnionego solidną dawką ciężkich riffów, Bridges In The Sky, który momentami dość mocno nawiązuje w warstwie muzycznej do zakończenia suity Six Degrees Of Inner Turbulence. Ten utwór to jednak w pewnym sensie przełom tej płyty, gdyż dalej jest już tylko lepiej.

Druga połowa wydawnictwa, to dwa dłuższe utwory przeplatane dwoma zdecydowanie najkrótszymi kompozycjami na płycie. Outcry to potężne wejście dość prostego motywu, podbarwionego symfonicznymi klawiszami, zanim całość, przechodząc przez chwytliwą i podniosłą część śpiewaną, zmienia się w kilkuminutowy instrumentalny kosmos. O tym, że panowie muzycy z Dream Theater to światowa czołówka w grze na swoich instrumentach, przekonywać chyba nikogo nie trzeba. I Outcry jest właśnie tym momentem na płycie, kiedy z całą stanowczością nam to udowadniają. Prym wiedzie zwłaszcza Jordan Rudess, wyczarowując kosmiczne dźwięki ze swoich klawiszy, szybko dołącza do niego Petrucci i mamy klasyczny wręcz dreamtheaterowy pojedynek na instrumenty. Panowie bawią się jak za najlepszych lat w Liquid Tension Experiment, zanim wszystko nagle wraca do tej bardziej ‘piosenkowej” części, znanej z początku.

Najlepsze jednak wciąż przed nami, gdyż tym razem, celowo lub nie, zespół swoje najmocniejsze kompozycje zachował na sam koniec płyty. Zaczynamy więc od fortepianowej ballady Far From Heaven, stanowiącej niejako wstęp do ponad dwunastominutowego utworu Breaking All Illusions. Nie sposób nie dostrzec analogii z zakończeniem płyty Images & Words, czyli utworami Wait For Sleep i Learning To Live. Tym bardziej, że podobnie, jak w przypadku ostatniego utworu na tamtej płycie, autorem tekstu do Breaking All Illusions jest basista grupy, John Myung, który ostatni raz swój utwór na płycie Dream Theater miał jakieś 12 lat temu. Oprócz tego, kawałek ten momentami, zwłaszcza w początkowej i końcowej fazie, po prostu brzmi dość podobnie do swojego wielkiego i uwielbianego przez fanów poprzednika. Nic więc dziwnego, że w pierwszych recenzjach często wymieniany jest jako najmocniejszy punkt nowej płyty. I z tą opinią muszę się chyba zgodzić, bo faktycznie, przyznać trzeba, że tak dobrze przemyślanego i napisanego utworu, Dream Theater nie nagrali już dawno. Atutem kompozycji jest zwłaszcza zupełnie zwariowana środkowa część instrumentalna, w której panowie łoją chwilami dość mocno, ale jednocześnie nie stronią od nawiązań do klasyków rocka progresywnego, a na dokładkę maestro Petrucci serwuje tak soczystą solówkę, że aż nie wypada nie rozpłynąć się w zachwycie.

Po tak smakowitym daniu, można by w zasadzie wyjść z restauracji w poczuciu nasycenia. Szefowie kuchni niosą nam już jednak równie udany deser. Rzadko się zdarza, by album Dream Theater zamykał utwór spokojny, niemal akustyczny, wyciszający emocje wzbudzone przez wcześniejsze kompozycje. Tym bardziej brawa dla zespołu, za to, że zdecydował się na takie właśnie rozwiązanie. I choć mógłbym się przyczepić, że znowu momentami słyszę echa Through Her Eyes lub The Silent Man, to jednak Beneath The Surface, bo taki tytuł nosi ostatni utwór na płycie, doskonale broni się sam. Nastrój wręcz melancholijny, podsycony podkładem Rudessa w tle, a do tego naprawdę świetna część środkowa z kosmicznym brzmieniem klawiszy, które pozornie kompletnie nie pasuje do reszty, a jednak znakomicie się sprawdza i wprowadza w pewnym sensie element zaskoczenia. Takich rzeczy zespół nie grał chyba od czasów Falling Into Infinity. I jaka to miła odmiana od powtarzanego przez nich ostatnio schematu, kiedy nowej płyty nie wieńczy kilkunastominutowe łojenie, z niemal niekończącym się outrem, a prosta w konstrukcji i zwyczajnie niezwykle miła dla ucha kompozycja oparta na akustycznych brzmieniach gitary.

Ciężko jednoznacznie ocenić tę płytę. Oczekiwania, jak zawsze w przypadku tego zespołu, były spore, choć nauczony bolesnymi doświadczeniami poprzednich lat, cudów jednak się nie spodziewałem. Cudów też nie dostałem, ale muszę przyznać, że album po tych kilkunastu odsłuchach robi dobre wrażenie. Rudess w jednym z wywiadów mówił, że odejście chcącego kontrolować wszystko Portnoya w pewnym sensie dało reszcie muzyków więcej wolności i sprawiło, że zagrali na tej płycie partie, których być może nie odważyliby się zaproponować wcześniej. To niewątpliwie słychać, zwłaszcza w grze klawiszowca, który w wielu momentach wysuwa się na pierwszy plan. Innym, niezbyt zresztą cichym, bohaterem tej płyty jest wokalista James LaBrie. Uważany często za najsłabsze ogniwo w zespole, wspiął się na wyżyny swoich możliwości i zaprezentował się najlepiej od wielu lat, co zresztą potwierdzał też podczas letniej trasy koncertowej. A Dramatic Turn Of Events to nie płyta wielka, czy przełomowa, ale to krok w dobrym kierunku i dalszy postęp w dźwiganiu się z dołka, jaki był udziałem zespołu w ostatnich latach.

Tradycyjnie już płyta wyszła także w edycji rozszerzonej, w której to znaleźć można drugi krążek z instrumentalnymi wersjami wszystkich utworów z płyty. Idealne rozwiązanie dla każdego, kto mimo wszystko do wokalisty nie może się przekonać, choć tenże na tej płycie nie daje ku temu żadnych podstaw. Grupa oczywiście ruszy w kolejną część trasy koncertowej, tym razem grając zapewne dużo więcej utworów z nowej płyty. Po jesiennych występach w Stanach, Dream Theater przeniosą się na zimę do Europy, a jednym z pierwszych koncertów tego odcinka trasy będzie występ w poznańskiej Arenie, 29. stycznia 2012 roku. Supportem na całej trasie ma być amerykański zespół Periphery, w którym gra siostrzeniec Petrucciego.

Komentarze