Yes ponownie wzbija się do lotu

Na początku lipca ukazała się wreszcie nowa płyta angielskich gigantów rocka progresywnego, zespołu Yes. Płyta, zatytułowana Fly From Here, na którą przyszło fanom grupy czekać niezwykle długo, bo aż 10 lat, tyle bowiem minęło od wydania poprzedniej studyjnej płyty, Magnification. Co zmieniło się w zespole przez tę dekadę? Dość sporo. Przede wszystkim, 3 lata temu, z powodu kłopotów zdrowotnych grupę opuścił wokalista Jon Anderson, który w całej historii Yes, nie śpiewał tylko na jednym krążku – wydanym w 1980 roku albumie Drama. To jednak nie koniec zmian, jakie nastąpiły w ostatnich latach. Pozostający 10 lat temu bez klawiszowca zespół, na płycie Magnification użył orkiestry w miejsce ścieżek klawiszy. W ostatnich latach, do zespołu najpierw wrócił Rick Wakeman, a następnie jego miejsce zajął syn, Oliver. Natomiast 4 miesiące temu, na oficjalnej stronie zespołu ogłoszono, że nowym klawiszowcem Yes został Geoff Downes. Zarówno on, jak i Wakeman junior pojawiają się na Fly From Here. Miejsce Andersona zajął Benoit David, wokalista, który wcześniej śpiewał między innymi w kanadyjskim zespole wykonującym covery Yes. Produkcją albumu zajął się kolejny były członek Yes, Trevor Horn.

Historia płyty Fly From Here sięga aż roku 1980. Wtedy to do zespołu dołączył klawiszowiec Geoff Downes i wokalista Trevor Horn. Z nimi w składzie, Yes nagrali album Drama, a podczas trasy koncertowej grana była wczesna wersja utworu We Can Fly There From Here, autorstwa dwóch nowych w zespole, który jednak nie został nigdy tak naprawdę ukończony i istniał jedynie w wersjach demo. Po trasie promującej płytę, zespół przestał istnieć, powracając 2 lata później, jednak już bez Downesa. Horn kontynuował współpracę z zespołem, ale już jako producent, nie wokalista.

Minęło 30 lat i w pewnym sensie historia zatoczyła koło. Skład znany z płyty Drama zszedł się znowu, wzbogacony o nowego wokalistę, Davida. Horn ponownie zajął się głównie produkcją, choć można gdzieniegdzie usłyszeć na płycie zarówno jego głos, jak i klawisze. Kompozycja Fly From Here, która ponad 30 lat czekała na ukończenie i profesjonalne nagranie, stała się utworem tytułowym nowej płyty oraz jej tematem przewodnim. Trwa aż 25 minut, czyli połowę płyty i podzielona jest na sześć ścieżek. Biorąc pod uwagę okoliczności jej powstania, nie jest wielką niespodzianką, że stylistycznie nawiązuje do okresu, kiedy powstawały jej zalążki. Fly From Here to wielowątkowa kompozycja, pełna energii, dynamiczna, utrzymująca przez cały czas uwagę słuchacza, mimo swojej długości. Przesadą byłoby stwierdzenie, że jest w jakiś sposób innowacyjna. To po prostu stary dobry Yes. To singlowej wersji We Can Fly – pierwszej części kompozycji tytułowej, nakręcono teledysk, którego akcja dzieje się, a jakże, na lotnisku i w samolocie.



Poza utworem tytułowym, na płycie znajduję się jeszcze 5 kawałków, trwających łącznie ponad 20 minut. Na wyróżnienie zasługuje kompozycja The Man You Always Wanted Me To Be, choćby z tego względu, że głównym wokalistą jest tu basista Chris Squire, co zdarzyło się dopiero drugi raz w historii Yes, a także utrzymany w stylistyce utworu tytułowego, zamykający płytę Into The Storm. Prawdziwą perełką na tym albumie jest jednak instrumentalna kompozycja Steve’a Howe’a, Solitaire, będąca bardzo przyjemną, inspirowaną nieco folkiem miniaturką na gitarę akustyczną.

Fly From Here to dobra płyta. Jej problem polega na tym, że to dobra płyta z końca lat 70-tych. W dodatku okładka płyty, autorstwa wielkiego Rogera Deana, to również dzieło z lat 70-tych, ukończone, podobnie jak utwór tytułowy, po wielu latach, specjalnie na potrzeby tej płyty. Odgrzewając starą kompozycję, zespół nieco odciął sobie możliwość wypracowania nowoczesnego brzmienia. To wszystko jednak nie powinno być dla fanów wielkim problemem. W końcu dobra muzyka taką pozostaje, bez względu na rok powstania. Dużo trudniej będzie zapewne wielu osobom przełknąć brak Jona Andersona. Jednak jego następca radzi sobie całkiem nieźle, co zresztą przyznał w jednym z wywiadów sam Anderson, a momentami brzmi łudząco podobnie do swego wielkiego poprzednika. Ani zespół, ani były wokalista nie wykluczają ponownej współpracy w przyszłości, nie nastąpi ona jednak na pewno w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy. Zresztą Anderson też nie próżnuje, bo wraz z byłym klawiszowcem Yes, Rickiem Wakemanem, jeździ w krótkie trasy koncertowe, grając koncerty, składające się w większości z utworów ich macierzystego zespołu. Zgodnie ze słowami utworu tytułowego Fly From Here, Każdy dzień, który marnujesz, jest dniem straconym. Yes stracili tych dni w ostatnich latach zbyt dużo, dobrze więc, że przerywają studyjne milczenie, nawet jeśli płyta niekoniecznie dorównuje największym dziełom Yes. Zespół ruszy w trasę koncertową po Europie w listopadzie i grudniu. Niestety, tradycyjnie nie możemy liczyć na koncert w Polsce, jednak chętni na pewno mogą przemyśleć opcję wyjazdu na jeden z koncertów niemieckich lub wypad do Szwecji, czy Estonii.

okładka płyty Fly From Here pochodzi z oficjalnej strony zespołu

Komentarze

Anonimowy pisze…
Dobra recenzja, pozdrawiam:)