Foo Fighters - Wasting Light

Nareszcie! Fufajtersi wypuścili nowy krążek! Nie ukrywam, że bardzo na niego czekałam, a singiel, zresztą bardzo udany, podnosił mi ciśnienie za każdym razem, kiedy słyszałam go w radiu i piekliłam się przy okazji, że jeszcze nie znam całości. Ale mam to już za sobą i powiadam wam - jest dobrze!

Tak jak w przypadku In Your Honor nie byłam jakoś szczególnie podekscytowana faktem, że album dwupłytowy, że tu balladki a tu czady, że panowie się napłodzili niemiłosiernie, a premiery Echoes, Silence, Patience & Grace nawet nie zauważyłam, tak tutaj czekałam na ten dzień.
Okazało się, że warto było czekać. Wasting Light sprawia, że po niespełna pięćdziesięciu minutach wciąż cieszy mi się mordka, bo album jest szalenie energiczny, naładowany do granic takim Foo Fighters, jakie wszyscy znamy i lubimy. Znajdziemy i coś w stylu Learn To Fly (Walk) i coś w klimatach All My Life (Rope).
Mam wrażenie, chyba nie tylko ja, że z albumu na album Dave robi postępy i śpiewa coraz lepiej. (Wciąż mam w pamięci jego rewelacyjne występy gościnne w filmie dokumentalnym Lemmy, gdzie ze wszystkich zaproszonych gwiazd wypadł zdecydowanie najkorzystniej) Przy tym wszystkim jest jednym z moich ulubionych frontmanów.
Na Wasting Light znajdziemy 11 kompozycji, oczywiście zespół nie mógł sobie odmówić ballady - I Should Have Known to rozdzierający serce (no, może przesadzam, ale trochę dramatyzmu jeszcze nikomu nie zaszkodziło) utwór, utrzymany bardziej w klimatach ballady rockowej, która rozkręca się pod koniec, żeby Dave mógł sobie pokrzyczeć. No i brawo, takie ballady to ja rozumiem. Piąteczka.
Bridge Burning, to doskonały otwieracz - zarówno na płycie, jak i w wydaniu koncertowym (mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane się przekonać). Niepokojące dźwięki intro, pojawiające się po kolei instrumenty, to to, co najbardziej lubię, choć można dywagować, że to prostackie otwarcie. Mnie się podoba, a jeszcze bardziej podoba mi się Dave, który nie bawi się w delikatne wokale - płytę zaczyna prawdziwym kopniakiem i wrzaskiem, który umarłego postawiłby na proste nogi. Dalej jest już jak zawsze u FF - dobry refren, świetna perkusja, do wokali nie mam zastrzeżeń. To po prostu bardzo dobry numer, jak wszystkie na Wasting Light. Następny jest singlowy Rope, który zaczyna się podobnie jak numer jeden z płyty. Pojedyncze dźwięki gitary na optwarciu. Ale tutaj jest już spokojniej. To raczej utwór do pośpiewania, niż do wykrzyczenia w trakcie koncertu. Ładne i buja. Dear Rosemary podobnie, ale tutaj bardzo ciekawe są zwrotki - podoba mi się niebanalne podejście do tematu. Zresztą, tego nigdy w FF nie brakowało - pozornie przypadkowe dźwięki układają się w perfekcyjną harmonię razem z wokalem. Ale nie ma w tym nic dziwnego, gdy wokalista jest jednocześnie dobrym gitarzystą i świetnym perkusistą.
Reszta albumu to niemal same czysto rockowe strzały. Gdzieniegdzie wkrada się lekka melancholia, ale za chwilę okazuje się, że nic z tego, nie będzie kolejnego Virginia Moon, FF chce dać nam 100% rocka. I robią to, kurczę, naprawdę doskonale. Za to lubię Dave'a i ekipę - że czegokolwiek by się nie dotknęli, nawet cholernego Stairway to Heaven, robią to z taką lekkością i wdziękiem, że nie sposób odmówić im profesjonalizmu. I wydali kolejny, naprawdę bardzo dobry krążek. Powiadam wam - czekajmy na koncert w Polsce! To będzie coś, czego nikt z nas nie zapomni!


ocena: GROMKIE 8 !!!!

Komentarze