Krótka historia o tym, jak moje serce pękło na pół.

Jest taki zespół, który od momentu, gdy tylko go poznałam, był dla mnie inspiracją. Wokalistka, której silny głos zawsze przyprawiał mnie o ciarki na plecach, a muzyka sprawiała, że skakałam (poprawka: skaczę nadal!) do rytmu piosenek w moim małym mieszkaniu na drugim piętrze. Ku przerażeniu sąsiadów, wtórowały temu opętańcze śpiewy przechodzące niekiedy w nieznośny fałsz, ale co tam, ja bawię się świetnie słuchając, katując wręcz niekiedy, GUANO APES. I dlatego w roku 2009 z radością powitałam wiadomość, że ten, niesłychanie ważny dla mnie zespół, reaktywuje się. Pomyślałam : "Kewl, nareszcie będzie okazja, żeby zobaczyć ich na żywo". Prędko okazało się, że moje śmiałe marzenie spełni się i to nie byle gdzie, bo na Przystanku Woodstock! Zespół zagrał w ramach XV edycji imprezy, na wielkiej scenie, w towarzystwie 500.000 ludzi zebranych (podobno) tego roku w Kostrzynie nad Odrą. Nie muszę wspominać tym, którzy na Woodstocku bywają, że nagłośnienie tam to miód na uszy melomana. Zwykle wychodzę z koncertów zachwycona i onieśmielona wielkością występujących artystów. Tym razem nie było inaczej - zrozumiałam, że Guano Apes to potęga, a głos Sandry Nasic nic a nic się przez te kilka lat nie zmienił. Co ja gadam! Słuchałam przecież jej solowych nagrań, dawała radę, choć oczywiście nie było to to samo, co w przypadku legendarnego Małpiego Gówna. Jest to, powiem bez przesady, jedyny niemiecki zespół, który tak wielbię i dałabym się za niego pokroić. Zauważyliście już pewnie zresztą, że moje recenzje na temat artystów, bądź albumów, które mnie niesamowicie ruszają, są niezwykle ekstatyczne. Tym razem, obiecuję, będzie inaczej. A to dlaczego? Po wspaniałym koncercie na Przystanku Woodstock, spodziewałam się co najmniej tak dobrej płyty jak Walking on A Thin Line. Nie była ona już tak dobra jak debiut, który dla wielu był kopniakiem w ryj od miałkiej zazwyczaj sceny rockowej z Niemiec. Fakt, że baba może mieć jaja, nareszcie dotarł do wielu facetów, którzy podrygiwali z radością przy Lords Of The Boards (które, gdy usłyszałam po raz pierwszy, nie byłam pewna, czy to aby na pewno śpiewa kobieta). Powrót, jak to często bywa z tego typu atrakcjami od naszych ulubieńców którzy zakończyli działalność zespołową, okazał się pełnym sukcesem koncertowym. Ale już album, na który wszyscy fani, w tym ja, czekali z niecierpliwością, jest już, delikatnie mówiąc, prawdziwym, niekoniecznie małpim, gównem. Przez małe G. Zastanawia mnie, jak to możliwe, że tak wspaniały zespół jakim było Guano Apes w latach 90', wypuszcza takiego gniota, gdzie może dwie kompozycje przypominają dawną świetność. Na dodatek... ba! Na początek! Serwują nam wielkie rozczarowanie już na wstępie! Bel Air otwiera bowiem intro do utworu Sunday Lover (w ogóle co to za tytuł!?) zagrane na.. klawiszach? Nie wiem, co to jest, ale przeraża mnie cukierkowatość tego, więc prędko przechodzę do następnego. A dalej wcale nie jest lepiej. Oh What a Night, które atakuje mnie ostatnio często z radia (z początku nie zdawałam sobie sprawy, że to Guano Apes - nakreśla to trochę skalę porażki, czyż nie?) to typowy hicior. Można pokiwać paluszkiem do rytmu. Nastolatki z czaszkami na plecaczkach na pewno się tym zajarają. Ale nie ja. Jestem już stara i wyliniała i nie zadowolę się byle czym, panno Nasic! Dlatego wywrzask, który słychać mniej więcej w 2/3 utworu, wcale nie poprawił mi humoru. No ale, zostawmy już ten hiciarski numer, który napsuł mi krwi nim posłuchałam całego Bel Air. W When The Ships Arrive Sandra daje upust (jak to lubiła czynić na ostatnich nagraniach Guano) swojej naturze w wydaniu light. I wszystko pięknie, nastrojowo, lirycznie, ale znowu - nie ma tego klimatu, tego dramatyzmu który pamiętamy z Pretty In Scarlett albo Rain. Wszystko brzmi sztucznie, wymuszenie, jakieś pseudopopowe melodyjki uzupełniają dzieło zniszczenia. Niezłego czadu można spodziewać się po She's a Killer. Z nadzieją włączyłam więc ten utwór oczekując łojenia, no, co najmniej na poziomie Dick. No, tym razem jest już trochę lepiej, ale nadal: "to nie to". Trochę przeraża mnie, że ta recenzja zaczyna brzmieć jak narzekania starej kobiety na dzisiejszą młodzież. No ale cóż poradzić - widać szczęka mnie uwiera i muszę się jakoś wyżyć. W każdym razie - gdyby nie te zwolnienia, to She's a Killer uszedłby i wszedł względnie gładko, chociaż nie bez drobnej pomocy lubrykantu. Nawet te wstawki przypominające niezłe electro mnie nie drażnią. Może dlatego, że lubię taką muzykę? Tiger. Szczerze? Pierwsze skojarzenie? Kolejne brytyjskie gówno z pewnej radiowej stacji, gdzie "grają, co chcą". I słusznie, złapałam się na subtelnym żarciku, przecież to GUANO Apes. Nieco nadziei w me skołatane serce wlał Fanman. Zaczyna się niepozornie i dosyć długo nabiera tempa, ale już refren posiada cechy zbliżone do "starego dobrego" Guano, z tym że, są to echa właśnie, takie nieśmiałe oczko do słuchaczy: "umiemy mocniej, ale nie pokażemy, bo się nie sprzeda". Nie najgorszy jest też All I Wanna Do (chociaż początek utworu przypomina bardziej nowy utwór Lady Gagi niż Guano Apes). Troszkę zalatuje starymi numerami w rodzaju Sing That Song czy Counting The Days. W Fire In Your Eyes znowu powrót do lirycznych, smętnych klimatów z softrockową nutą. Takie Electric Nights czy Secret Song byłyby niezłym porównaniem. Trust otwiera mocny riff, za którym prędko pojawia się wokal Sandry, nieco przypominający lekko rapujące klimaty znane fanom zespołu. Ale to znowu nie to - za dużo ślicznych wokaliz, za mało wrzasków. Przed oczami, gdy się tego słucha, staje ta Sandra, którą widzieliśmy na Woodstocku - w białym wdzianku, podkręconych włosach, z opaską na włosach. Taka słodka i niepozorna. Szkoda tylko, że ta płyta potwierdza ten wizerunek jednej z najlepszych wokalistek, jakich dane mi było słuchać. I wielbić. Bonusy nie poprawiają humoru.
Crossover, crossoverem, ale to co dostaliśmy na Bel Air rozczarowuje. I smuci. Że wielkie legendy i ich powroty zazwyczaj się nie udają i że kolejny zespół tylko to potwierdził.
Trochę szkoda, że cała płyta jest taka przebojowa, zachowawcza i wycofana. Czyżby zespół, po powrocie na scenę obawiał się dać prawdziwego czadu? A może już złagodnieli i dopadł ich syndrom muzycznej geriatrii?
Pozostaje mi czcić stare nagrania grupy i udawać, że nic nowego nie nagrali.

2/10

Komentarze