Slayer i Megadeth w Atlas Arenie

Nie było mi dane uczestniczyć w święcie Sonisphere w zeszłym roku więc ciekaw byłem frekwencji w optymalnym do tego gigu miejscu – w centralnej Polsce. Moje obawy malały z każdym pokonywanym kilometrem w Łodzi, kiedy to na każdym mijanym skrzyżowaniu kłębiły się grupki włochaczy w różnym wieku i stanie trzeźwości. Czułem, że będzie grubo tym bardziej, że przed wjazdem do Areny pojawił się spory korek. Oszołomiony faktem koncertu, dopiero licząc kasę w domu zdałem sobie sprawę że parking kosztował 30 zł.

Gdy wysiadłem z samochodu pierwsze co usłyszałem, to chóralne „Slayer! Slayer!” wydobywające się z tysięcy gardeł. Uspokojony faktem wysokiej frekwencji i uświadczony w przekonaniu że wstydu nie będzie poczekałem grzecznie na znajomych z Konina, którzy zbłądzili gdzieś w dziurawych ulicach aglomeracji łódzkiej a potem wspólnie udaliśmy się do jednego z dwóch dostępnych wejść. Sekwencja wchodzenia, a raczej wpychania się do wejścia nie odbiegała standardem od większości tego typu gigów (czyt. przemy do przodu i nie ma zmiłuj). Brak gastronomii (nie mówię o piwie – bo to wyklucza ustawa o imprezach masowych) wywołał pierwszy z kilku grymasów, gdyż w radosnym uniesieniu nic nie wziąłem do picia i czułem, że uschnę do Slayera. Opcja powrotu pod namioty browaru i ponowne przeciskanie się do wejścia też nie wchodziła w rachubę. Jakaś lipa z szatnią również nie nastrajała pozytywnie, podobnie jak merch po cenach europejskich. Ale dość marudzenia jak baba.

Czego można się spodziewać po koncercie Slayer w towarzystwie Megadeth i Vader? Miałem dość dużo czasu od momentu kupna biletu do samego koncertu by się nad tym zastanowić. Pewnie nie byłem odosobnionym przypadkiem. Moje oczekiwania podsycane codzienną dawką audio i video z największych gigów Slayera sprawiły, że obawiałem się rozczarowania. Czy to mogło być w ogóle możliwe? Okaże się za chwilę, ale po kolei.

Vader

Cóż, koncert światowych tuzów, kogo by wziąć na suport (pomyślał zapewne organizator) i sięgnął po najbardziej oczywiste rozwiązanie, nasz najlepszy produkt eksportowy. Czy to był wybór trafiony? Pewnie nie miał bym tylu wątpliwości gdyby nie nagłośnienie, które na dzień dobry storpedowało moje i tak wysłużone błony bębenkowe. Całkowity brak kontroli akustyka nad tym co się działo w trakcie koncertu sprawił, że byłem świadkiem najgorszego (dźwiękowo) koncertu Vadera jaki słyszałem, a słyszałem ich sporo, na różnych etapach ich twórczości.
Szkoda, gdyż ciekaw byłem, jak radzą sobie obecni muzycy ze starszym materiałem – to oni będą w końcu odpowiedzialni za kształt nowej płyty Vadera, z którą wiążę wielkie nadzieje, jeszcze większe po obejrzeniu niedawno opublikowanego materiału ze studia nagrań. Na otarcie łez pozostaje bilet na Metal Hammer Festival, gdzie Vader również zagra z lepszym, mam nadzieję, sound’em. Więcej napisać nie mogę – no może poza tym że stopy grały bardzo równo w blastach – bo tylko je było słychać.

Megadeth

Polska – kraj podziałów. Nie omija to również muzyki i dało się zauważyć, że część osób nie przyszła na ten koncert dla Megadeth. Szczerze mnie to dziwi, bo choć sam nie jestem wyznawcą Dave’a, to płyty zna, kilka mam i osobiście bardzo mnie ciekawiło co ta ekipa jest w stanie zaprezentować live. A jest w stanie dużo i będę to głosił do końca życia. Oczywiście diametralna poprawa nagłośnienia miała duży udział przy ogólnym odbiorze występu. Na koncercie Megadeth przemieszczałem się po całym terenie GC oraz dalej, by odnaleźć optymalne miejsce do słuchania muzyki w tej wielkiej metalowo-betonowej Arenie na tzw. „zaś” i mogę powiedzieć, że jeżeli chcecie przyjść na koncert do Areny wyłącznie dla doznań dźwiękowych to nie ma sensu pakować kasy w GC i bliskie miejsca siedzące bo o niebo lepiej słychać na oddalonych, górnych krzesełkach.

Wracając do koncertu – nie znam na pamięć setlisty – a nie będę jej kopiował z Internetu by udowadniać jakim to jestem uważnym słuchaczem. Jak to zawsze bywa najmłodsi słuchacze najbardziej ochoczo reagowali na nowe kawałki z Endgame a starsi na całą resztę. Najwięcej kobiecych pisków dało się słyszeć przy A Tout le Monde co mnie akurat nie dziwi bo to taka kobieca piosenka. Dave to oldschoolowy wymiatacz, który zagrał więcej koncertów niż połowa tam obecnych zobaczy przez całe życie. To doświadczenie owocuje wyczuciem w układaniu setlisty, gdyż balans miedzy nowościami a kultowymi kawałkami był idealny. Nawet najbardziej zatwardziali Slayerowcy, którzy w przerwach kawałków Megadeth skandowali „Slayer, Slayer…” po usłyszeniu pierwszych dźwięków In My Darkest Hour czy Symphony of Destruction ochoczo zarzucali włosiem.

Slayer

No dobra. Bardzo pobieżne wcześniejsze opisy były wynikiem tego co zrobił mi Slayer w głowę tego kwietniowego wieczoru. Postarałem się jednak zebrać myśli i wyrzucić z nich wszelkie przekleństwa. Choć wierzcie mi, dużo prościej było by się wypowiedzieć wrzucając gdzieniegdzie słowa na „k” i „p”. Umiejętność rozsadzania umysłów w drobny mak to sztuka jaką panowie ze Slayera opanowali do perfekcji.
Zanim przejdę do samej muzyki, kilka słów o atmosferze. Zaraz po występie Megadeth zręczni panowie techniczni w mgnieniu oka zwinęli kolorową scenografię a oczom wszystkich ukazało się wielkie czarne płótno i trzy szeregi Marshalli. Wystrój minimalistyczny, w pierwszej chwili pomyślałem, że czeka nas jakiś pokaz multimedialny w trakcie występu lecz po kilku minutach przy bokach płótna zawisły dwa srebrne slayerowskie orzełki.

Przerwa techniczna nie trwała długo i już po chwili usłyszeliśmy intro z World Painted Blood. Wiadomo było, że panowie zaczną od tytułowego kawałka, ale te kilkanaście sekund introdukcji wraz z krwawo-czerwoną grą świateł wprowadziło prawdziwie euforyczny klimat. Klimat ten zginął dla mnie w pierwszej minucie utworu – gdyż znów akustyka zawiodła. Miarowe tempo na perkusji zagłuszyło chwilowo całą resztę i wytrąciło mnie trochę ze stanu duchowego uniesienia. Na szczęście w tym przypadku akustyk nie spał i szybko złapał właściwe levele. Oczywiście ciężko było jakoś specjalnie przyglądać się muzykom gdy wszystko dookoła fruwało ale pomiędzy uniesionymi w górę telefonami komórkowymi (sic!) dostrzegłem czuprynę Toma, brak twarzy O,Briena i potężny kark Kinga oraz jego łańcuchy u portek.

Niedawne doniesienia o problemach zdrowotnych Toma nie znalazły potwierdzenia, wrzeszczał tak jak potrafi najlepiej a jego charakterystyczne piski nie zostały wcześniej nigdzie zarejestrowane w takiej formie. King – maszyna do machania głową, szerokością karku ustępujący jedynie Corpsegrinderowi, grał niezwykle żywiołowo z lekką nutką improwizacji przy solówkach. O’Brien jednoznacznie dał radę, choć jego gitara, szczególnie w sekcjach solowych była nieco zbyt cicha, a szkoda, gdyż spora część solówek była tak charakterystyczna dla tego muzyka – co wprowadzało pewną świeżość w odsłuchane po 1000 razy kawałki.

Slayer dobrze wie, że poza nowymi kawałkami ludzie chcą usłyszeć te niezastąpione kulty – które wyniosły zespół na wyżyny. Kolejności nie pamiętam, ale dostaliśmy po uszach War Ensemble, Postmortem, Temptation, Silent Scream. Przed Dead Skin Mask Tom wyrecytował refren – co ma czasem w zwyczaju robić, oczywiście każdy zgromadzony w Arenie wtórował mu z całych sił. Takich testów publiczności było wiele więcej i za każdym razem polska publiczność zdawała egzamin, czułem się dumny mając takich popleczników. Tom też nie krył zadowolenia z takiego odbioru, po każdym kawałku – o ile nie następowało uderzenie następnym – cała kilkutysięczna publiczność skandowała „Slayer!”. Tom zatrzymywał się czasem między utworami i patrzył w milczeniu z wyrazem twarzy pt. „dżisus, co ja im zrobiłem z głową”, czasami jedynie dodając skromne „thank you”.

To nie był koniec tego, co tygryski lubią najbardziej i choć nie usłyszałem wszystkiego co chciałem (bo gdyby tak było to koncert musiał by trwać 5 godzin) to dania główne w postaci Antichrist czy kultowego Seasons In The Abyss – znów z genialną pracą świateł - utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było wydać te 200 złotych, by doświadczyć takich duchowych uniesień. Pod koniec setu straciłem już kontakt w rzeczywistością a to dzięki najlepszym kawałkom w historii czyli South Of Heaven i Raining Blood. Końcowy Angel of Death zwiastował nadejście nieuniknionego. Usłyszałem tylko słowa kumpla „o k…. to już koniec” a potem maksymalne wku…. z powodu reakcji większości ludzi którzy najzwyczajniej zaczęli kierować się do wyjść zamiast przez kolejne 10 minut drzeć się wniebogłosy błagając, domagając się bisu. No cóż – nie te czasy. Zostały mega pozytywne wspomnienia i to się liczy.


/Sauteneron

Komentarze