Piekło w Polsce centralnej, czyli European Carnage Tour w Atlas Arena, Łódź

Zacznijmy od tego, że jako niepoprawna wyznawczyni jednego z zespołów, który wystąpił 11 kwietnia w Atlas Arenie, nigdy nie będę obiektywna w ocenie ich koncertu. Mowa oczywiście o głównej, z mojego punktu widzenia, gwieździe: bogach thrashu, początku wszechrzeczy, zabójcy pozbawionym litości... SLAYER. No dobrze, dobrze, fanką Megadeth jestem również, ale przecież najlepszy zespół świata może być tylko jeden. I niezaprzeczalnie jest nim Slayer właśnie!

Starzy wyjadacze, bądź, jak kto woli, stali czytelnicy tego bloga, dobrze wiedzą, że lubię pokrótce nakreślić towarzyszące koncertowi okoliczności, niekoniecznie przyrody. Tym razem ominęła mnie długa, wyczerpująca podróż pociągami, gdyż, co, nim nie doszło do skutku, nie mogło mi przejść przez gardło – koncert odbywał się w moim mieście. Łódź, prędzej kojarząca się z martwymi płodami w beczkach, kominami, syfem i szarością, oraz, bardziej zainteresowanym tematem, z imperiami przemysłowymi przełomu wieków, dzięki którym to miasto w ogóle się rozwinęło, tym razem miała się okazać centrum wszechświata. Wprawdzie tylko na kilka godzin, no ale zawsze coś. Tym razem piekło zagościło u nas, w całkiem świeżym jeszcze, ale już (podobnież) niszczejącym obiekcie, Atlas Arenie. Nim jednak o samej Arenie, warto wspomnieć, że tego samego dnia, około godziny 13., odbyło się spotkanie z Davem Ellefsonem, legendarnym basistą Megadeth. Nieliczni szczęśliwcy z innych miast, którym udało się dotrzeć do tego czasu do miasta włókniarzy i słynnego pogotowia, mogli liczyć na krótki, solowy pokaz umiejętności Ellefsona, a także na wspólne zdjęcia i autografy. Mnie, niestety, ze względu na opóźnione rozpoczęcie spotkania oraz zbliżającą się nieuchronnie godzinę rozpoczęcia obowiązkowych zajęć, nie udało się zobaczyć całości, aczkolwiek miło było ujrzeć załadowany, po brzegi niemalże, Lizard King, gdzie wiara zapatrzona w Ellefsona śpiewała, do podkładu z Rust In Peace, Holy Wars... Bardzo ładnie, Dave też wyglądał na zadowolonego. Jednakże, jak już wspomniałam, zmuszona byłam, z ciężkim sercem, przedwcześnie opuścić spotkanie. W głębi duszy poprzysięgłam sobie zdwojoną aktywność na wieczornej ceremonii.

Kiedy zawitałam pod Arenę, a właściwie kiedy już w tamtą stronę zmierzałam, dało się odczuć atmosferę wielkiej ekscytacji, która była również moim udziałem. Powiem wam szczerze, że nie myślałam o niczym innym od paru miesięcy, dzieląc swoje życie na "przed i po Slayerze". W końcu zobaczyć swoich idoli z odległości 3 metrów, to nie w kij pierdział.
Wokół Areny zbierały się naiwne grupki usiłujące spożywać napoje wyskokowe w miejscach publicznych, co, jak usiłowałam przestrzec przed Wielkim Dniem za pośrednictwem internetu rzesze fanów, było daremnym. Niestety, ale tak wielkie wydarzenie nie mogło nie zostać zauważonym przez policję oraz straż miejską. Współczuję "przyłapanym". Tak mandatu, jak i, po trosze, głupoty. W każdym razie – nie licząc pewnych, zbyt zwiotczałych jednostek, większości udało się ustawić, względnie karnie, w kilometrowych kolejkach do wejścia. Otwarto kilka bramek, co jednak trwało na tyle długo, że wielu ochroniarzy zdołało się nasłuchać niewybrednych epitetów pod swoim adresem. Pozdrawiam "ogonek" spod bramki 16/17! Wcisnęliśmy się perfidnie przed większość z was, ale bawiliście się na tyle dobrze we własnym towarzystwie, że nikt tego nie zauważył.

Co do Areny – jak obiecałam. Korytarze i ich szerokość, jak już ktoś wspomniał gdzieś w czeluściach internetu, to jakiś dowcip. Podobnie jak nieczynna część szatni, którą w końcu uczestnicy koncertu potraktowali samoobsługowo. Inna sprawa, to brak piwa, który wielu doskwierał. Osobiście przeżyłam koncert o suchym pysku, nic to, że później skomlałam o łyk jakiegokolwiek płynu. Ale było warto, bo...

Po wejściu na płytę dotarło do mnie, gdzie jestem, kogo za chwilę zobaczę, że moje cienkie rajstopki nie przeżyją tego koncertu, a odsłonięte ramiona zapełnią się siniakami. Ku mej uciesze, białe koszulki okazały się wielką rzadkością na koncercie. Ot, zawsze lubiłam się wyróżniać. Poza tym scena wyglądała jak kartonowe pudełko na którym wystąpią małe ludziki. Kiedy podeszłam bliżej, przekraczając bramkę Golden Circle, moje wrażenie wcale nie uległo wielkiej zmianie. Scena była śmiesznie mała, a ściany Marshalli wcale nie było widać. Otrzymałam nawet w związku z tym telefon od zaniepokojonego kumpla. Na szczęście nasze obawy miały się rozwiać. Scena rozwijała się i ukazywała swoją wielkość wraz z każdym kolejnym występem. Pierwszy miał wystąpić Vader. Gwiazda już nie tylko w Polsce (i to od dawna) ale także na świecie, jeden z naszych towarów eksportowych, który to, ostatnimi czasy, niestety był się nieco skiepścił. Całe szczęście grali krótko, a ja niemal nic, poza niemiłosiernie walącą podwójną stopą, nie słyszałam. O wokalu mogłam zapomnieć. Mea culpa, chciałam być tylko jak najbliżej sceny. Zapłaciłam za to najgorzej słyszanym w swoim dorobku koncertem Vadera. Ósmy raz, ale niestety, najgorszy.

Po Peterze i spółce (bo Vader to już bardziej firma jednoosobowa, niźli zespół) nastąpiła krótka przerwa, w trakcie której techniczni uwijali się na scenie, szykując ją na przyjęcie Megadeth. Nie ruszyłam się ze swojej strategicznej pozycji, licząc na dobrą zabawę ten metr od barierek. No niestety, tutaj publiczność mnie zawiodła, poświęcając więcej czasu na nagrywanie tego wspaniałego koncertu za pomocą telefonów komórkowych, aparatów i tak dalej. Ja rozumiem, że część z tych osób być może widziała już Megadeth dwudziesty raz, że niczym ich już nie zaskoczą (co wydaje mi się przejawem nieskończonej arogancji), ale gdy przez pół koncertu nie można zobaczyć przed oczami nic, poza ekranem czyjegoś telefonu komórkowego, to szlag może człowieka trafić! Dlatego apeluję do was, nie idźcie tą drogą! Dzięki takiemu właśnie zachowaniu (z prostej przyczyny, że znały wszystkie teksty wnioskuję, że oddanych fanek Megadeth), moja szyja do dzisiaj cierpi, ponieważ większość koncertu widziałam dzięki odchyleniu głowy na lewo. Na szczęście po jakimś czasie dotarł w moje okolice (nie chciałam ich mimo wszystko opuszczać ze względu na świetny widok na flirtującego z publiką Chrisa Brodericka) młodzian, który to wraz ze mną śpiewał hity ekipy Rudego oraz rozumiał mą euforię wyrażającą się poprzez headbanging. Pozdrawiam go serdecznie z tego miejsca, choć zapewne tego nie przeczyta.
Ale dobrze, wróćmy do samego koncertu: Megadeth oczywiście pokazali klasę. Zupełnie inny występ od tego, który dane mi było widzieć rok wcześniej, podczas warszawskiego Sonisphere. Panowie pozwolili sobie na więcej ruchu, Dave dał pośpiewać publiczności (przede wszystkim A Tout Le Monde, Symphony Of Destruction), a część publiki śpiewała z nim każde słówko, co ewidentnie Mustaine'a mile połechtało (na tyle na ile udało mi się rozszyfrować grymasy na wiecznie skrzywionej twarzy Dave'a). Panowie zaczęli Trust, który, zapewne nie tylko mnie, nie przekonywał zanadto w wersji albumowej. Na koncercie zabrzmiał niesamowicie potężnie, a bębny otwierające koncert powinny być obowiązkowe w przypadku każdego zespołu wykonującego muzykę na żywo. Wspaniale było odśpiewać z Mustainem świetny In My Darkest Hour, czyli jeden z największych hitów zespołu. Mówcie co chcecie, ale dla mnie każdy kolejny utwór Megadeth tego wieczoru, to wzrastająca wprost proporcjonalnie euforia. Przy Sweating Bullets, które niesamowicie buja, pozwoliłam sobie na opętańczy taniec, który zawsze powoduje u mnie ten właśnie utwór. Chóralnie odśpiewane wspomniane już przeze mnie ATLM i SOD również zapadną mi w pamięć, dzięki doskonałemu udziałowi wszystkich zebranych. Niezapomniane przeżycie – wielka hala, wypełniona maniakami thrashu, śpiewa balladki (no bo przecież bliżej im do ballad niż typowego łojenia) wraz z jednym z najbardziej charakternych i charakterystycznych liderów świata. To zakrawa już na klimaty iście sekciarskie. Jedną z niespodzianek wieczoru było pojawienie się na scenie Vica Rattleheada, maskotki Megadeth. Miło było zobaczyć go wreszcie w ruchu. Koncert zakończyło Holy Wars... wymieszane z Mechanix. To, co otworzyło spotkanie w Lizard King, zamknęło przedstawienie dla zebranych w Atlas Arenie fanów Megadeth. Teraz pozostało już tylko oczekiwać na show Bogów.

I tak, nie będę obiektywna ani trochę. Nie mogę. Bo wreszcie dostałam to, na co czekałam tyle lat. Prawdziwą rzeź, prawdziwą masakrę, którą zafundował najlepszy, jak już zapewne wiecie, zespół świata. Slayer zjadł wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia koncertowe na podwieczorek i nie zostawił nawet kosteczki. Ba! Nawet raz nie mlasnął, wszystko weszło gładko i bez protestu. Tak, to prawda, trudno dojść do siebie po takim występie, jaki dane mi było zobaczyć w Atlas Arenie.


Do cna ascetyczny wystrój sceny – tło stanowiła słynna ściana Marshalli oraz dwa srebrne orły zawieszone nad głowami muzyków. Dave Lombardo usytuowany pomiędzy dwoma orzełkami prezentował się naprawdę godnie, jak na króla perkusistów przystało. Zresztą, aura niesamowitości biła nie tylko od niego, bo przecież Slayer to zbiór indywidualności. Kerry King, uzbrojony w gigantyczne łańcuchy (zastanawiam się, czy przyczepia je do spodni, czy może ma jakiś specjalnie przeznaczony do tego celu supermocny pasek?) zachwycał precyzją i szybkością, a niektórych także okazałą brodą. Jeśli istnieje większy majestat od tego, który prezentuje KK na scenie, to należeć może wyłącznie do samego szatana. Na scenie zabrakło Jeffa Hannemana, który obecnie powraca do zdrowia po serii zabiegów, które musiał przejść w związku z paskudną chorobą, którą spowodowało ugryzienie pająka (arachnofobicy mają więc świętą rację!). Godnie i bardzo, ale to bardzo profesjonalnie pod każdym względem, zastąpił Jeffa Pat O'Brien z Cannibal Corpse. Widok to niecodzienny, Slayer bez długowłosego blondyna, ale O'Brien wymiatał równie dobrze, a padają głosy, że i lepiej. Tom Araya to postać, którą, zapewne nie tylko ja, wielbię za niesamowity dystans do siebie i do konwenansów. Jego szczery uśmiech mogliśmy oglądać tego wieczoru wielokrotnie, bo i publiczność zgodnie skandowała SLAYER! SLAYER!. Wyobraźcie sobie te sześć/siedem tysięcy gardeł wypluwających płuca przez niemalże cały koncert. Wrażenie doprawdy warte grzechu. Jeśli ktoś pisze, że koncert był słaby, że na "odwal się", że muzycy niezaangażowani, że nie było bisów... To smutno mi, boże, bo przecie Slayer dał nam show na najwyższym poziomie. Wchodzą, robią swoje, no mercy, motherfuckers, a potem jazda do knajpy, wyznawcy, opijać udany koncert!


Ale znów wpadłam w błędne koło pochlebstw. Slayer zaczął doskonałym "otwieraczem", czyli tytułową kompozycją z najświeższego albumu, World Painted Blood. Muszę przyznać, że był to bardzo dobry wybór. Niepokojące intro, mozolnie rozwijające się tempo i wchodzące po kolei instrumenty, wspaniale wprowadzają w atmosferę mającej nadejść masakry. No i jak zwykle w przypadku Slayera – skandowany refren, który śpiewali ci, którzy nie nadążali za Tomem w zwrotkach. Późniejsze zwolnienie dało możliwość krótkiego oddechu, ale za chwilę znowu zabójcze tempo zmusiło do pochylenia głowy przed Jego Wysokością. Następnie Hate Worldwide, kolejny mocny strzał z WPB. Z typową dla Slayera szybką wejściówką. Tutaj nie było już kompromisów, wiadomo było, że będzie coraz mniej litości dla głów, szyi, gardeł i członków wszelakich, zebranych w Arenie maniaków łojenia.

Następnie zaczęło się katowanie klasykami. Ale czy ktoś z zebranych narzekał? Chyba wszyscy na to czekali. Dlatego dostaliśmy War Ensemble, Postmortem, Temptation, Dead Skin Mask, Silent Scream... I nie był to koniec jeśli chodzi o najsmakowitsze kąski. Najlepsze było dopiero bowiem przed nami. The Antichrist, którego lekko się obawiałam, ponieważ niekoniecznie należał do tej pory do moich ulubionych utworów, wypadł doskonale. Podobnie jak Americon, zapowiedziany przez Toma jako nowa kompozycja (tutaj część publiki wstrzymała oddech z nadzieją na coś kompletnie świeżego, zaczęły się szepty na zasadzie: "och, może skomponowali coś w trasie i teraz nam to zaserwują?", ale, oczywiście, nic podobnego nie miało się wydarzyć), zabrzmiał mocarnie, a refren, wrzeszczany przez całą publikę, na długo zostanie mi w pamięci. Podobnie jak: it's all about the mother fucking oil / Regardless of the flag upon it's soil / In a blood bath we pad our fucking greed / The price is high to maintain liberty/ AMERICOOOOOOOOOOOOON! Kolejny utwór, Payback, to powrót do szalonego tempa z God Hates Us All – tutaj nie ma co tłumaczyć, po prostu Payback's a bitch motherfucker! I choć zamierzałam na wielu z tych utworów pobawić się w różne koncertowe atrakcje typu wall of death, circle pit czy crowd surfing, to najzwyczajniej nie mogłam oderwać się od spoconego tłumu spragnionego mistrzowskiego thrashu najwyższej próby. Na dodatek blokowała mnie chęć wyśpiewania, a może wykrzyczenia raczej, tekstów wraz z diabelsko uroczym Tomem. I ten słynny uśmiech, który rozbraja tym bardziej, jeśli za chwilę padają, z tych samych ust, takie słowa jak na przykład: Torture, misery / Endless suffering / Pleasing to the eye / To this you can't deny. Po Seasons In The Abyss, (którego zresztą wyczekiwałam od momentu, kiedy nie dane mi było usłyszeć tej właśnie, slayerowej ballady podczas zeszłorocznego Sonisphere) zaczęła się walka o życie, ponieważ uznałam, że czas najwyższy sprawdzić własną kondycję. South Of Heaven, Raining Blood (wspaniała ściana śmierci na Golden Circle, pozdrawiam uczestników!) oraz Black Magic a ostatecznie Angel of Death, to już pełna ekstaza. Wzrosła ona zresztą w momencie, kiedy to złapana przez ochroniarza po zakończonym crowd surfingu znalazłam się jeszcze bliżej Bogów, niż cisnące się pod barierkami sardynki w koszulkach Slayera. Nie trwało to wprawdzie długo, ale było bezcenne! Będzie co opowiadać wnuczętom (tutaj jest czas na to, abyście, drodzy czytelnicy, współczuli im gorąco).

Koncert zamknął Anioł Śmierci, ze wspaniałym, wysokim wrzaskiem Toma, który zabrzmiał jak nigdy dotąd. Muszę przyznać, że widziałam wiele występów Slayera zarejestrowanych podczas rozmaitych spędów, także słuchałam takowych w wersjach audio i powiem szczerze, że tak dobrego wywrzasku w Angel of Death nie słyszałam jeszcze. Brawo panie Tomku, kisiel w majtkach. Doskonała forma wokalna towarzyszyła Arayi zresztą przez cały czas trwania występu w Łodzi. Każdy utwór wyśpiewany został perfekcyjnie, czasami publika dośpiewywała to i owo zamiast wokalisty. Takie utwory jak Seasons In The Abyss czy South Of Heaven, (o późniejszych nie ma co wspominać, bo to oczywiste) zaśpiewał z Tomem chyba każdy fanatyk obecny w Arenie. Moje pokłony w stronę sceny (czyt. ołtarza) po koncercie, nie były zresztą przypadkowe. Panowie zasłużyli na nie, jak i na każdą inną formę uwielbienia. Zarejestrowałam swoją drogą jednego z fanatyków, który na plecach dumnie nosił wytatuowane logo najlepszej kapeli świata. Szacunek ludzi ulicy zapewniony. A na pewno mój. Bo przecież Slayer nie ma fanów, jedynie fanatyków.
Po polskiej części European Carnage Tour utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że Slayera nie można "lubić", a już na pewno nie można "lubić trochę". Nie można być, jak to pisano w pewnej księdze czczonej przez największą sektę świata, być letnim. Można być jedynie zimnym albo gorącym. I tak gorąca jestem, byłam i będę względem Slayera. Napiszę jeszcze tradycyjnie – żałujcie nieszczęśliwcy, którzy nie byliście, albowiem Piekło zstąpiło na Ziemię w dniu 11 kwietnia 2011. W mieście Łodzi. Stay Slayerized!!!


Za kilka dni pojawi się także relacja autorstwa Sautenerona. Stay tuned!

Komentarze

Anonimowy pisze…
Widać niewiele "wiosen" za Tobą...tylko ochy i achy.Jak dla mnie był to średniawy koncert Slayera,no można nazwać przyzwoity.Ale byłem na lepszych koncertach tego bandu (tak ten w Łodzi to był mój 16 koncert) i nie zmieni to moich odczuć czytając Twoje zachwyty. Pozdrawiam Greg.
Anonimowy pisze…
hmm jak dla mnie był to dopiero 3 koncert Slayera ale oduczucie zdecydowanie zbliżone i jak dla mnie też ochy i achy :-) zdecydowanie wykurw i duży kciuk w góre dla Zabójcy
TNT pisze…
Sam widzisz, drogi Gregu, że masz prawo mieć większe wymagania wobec Slayera. Mnie ten koncert wprawił w zachwyt, a odzwierciedleniem tego są właśnie te "ochy" i "achy". Niestety do tej pory widziałam ich jedynie na Sonisphere w zeszłym roku, o czym zresztą, zdaje się, wspomniałam w tekście. Człowiek wyposzczony, czekający długie lata na wymarzony gig, odbiera go nieco inaczej, niż ktoś, kto ma w tym temacie większe doświadczenie.