consFEARacy - The Death and Resurrection Show EP

Łódzkie Consfearacy to zespół szczególny, choćby ze względu na swój skład. O ile cycki w metalu zagościły już na dobre, to jednak kojarzone są raczej z quasi-operowym wyciem czy innymi gotyckimi pogwizdywaniami. Oczywiście, panie w metalurgii pokazuję też inne strony, czego przykładem są panie Angela Gossow z Arch Enemy, Makiko z FID, czy też Polki Martex i Vera. Niemniej niezmiernie rzadko zdarza się, by przedstawicielka płci pięknej grała w zespole na perkusji. Consfearacy należy do takiego wąskiego grona zespołów i z pewnością jest to jeden z powodów, dla których można zwrócić uwagę na ten zespół. Powód, co oczywiste, nie jedyny, o czym muzycy starają się nas przekonać, wydając swoją pierwszą, czteroutworową epkę The Death and Resurrection Show.

Całość rozpoczyna tytułowy utwór albumu, jednak zanim w pełni do niego przejdę, chciałbym podzielić się refleksją na temat tego, co przeszkadza mi na tej płycie najbardziej. Chodzi mianowicie o wokale. Jakoś tak się dziwnie przyjęło, że jak zespół gra ciężej, to lubi wykorzystywać growling. Tu niestety to się nie sprawdza, z wielu powodów. Po pierwsze, warsztat wokalisty nie wydaje mi się na obecnym etapie na tyle dobry, by mógł swobodnie operować tą stylistyką. Co za tym idzie, dźwięki wydawane przez jego gardło brzmią lekko... beznamiętne, w moim odczuciu brakuje im wyrazu. Tak, czasami maniera wokalna pasuje do poszczególnych części, jednak ja chciałbym coś więcej, a te tutaj ani nie wywracają trzewi, ani nie dudni, jakby to przemawiał sam Szatan, ani nic. Ot, zwyczajnie są. Jednak co gorsza, w obecnej postaci nijak nie sprawdzają się w muzyce serwowanej przez Consfearacy. Czasami, gdzieś podświadomie, wyobrażam sobie, jakby zespół brzmiał z wokalami inspirowanymi Arayą, nie Cavalerą. Dodatkowo ich przeciętność wypada blado na tle tak pokręconej muzyki. Dość napisać, że przy pierwszym przesłuchaniu materiału warstwa wokalna wręcz odrzuciła mnie od całości. Dopiero po kilku kursach (epka nie jest jakaś szczególnie długa) zdołałem się w miarę oswoić ze sposobem śpiewania wokalisty. Nie zmienia faktu, że wokal na The Death and Resurrection Show należy do słabszych elementów.

W szczególności czuć to przy wspomnianym już pierwszym utworze, The Death and Resurrection Show. Utworze, co warto zaznaczyć, wyraźnie najsłabszym z całej czwórki znajdującej się na tym wydawnictwie. Na dobrą sprawę, mimo kilku całkiem przyjemnych przebłysków, określiłbym ten numer jako co najwyżej przeciętny – głównie przez dość monotonne partie gitar i perkusji na zwrotkach i nudnawy wokal. Do tego dochodzi poczucie bałaganu, coś, jakby muzycy nie do końca panowali nad całością, jakby chcieli upchać trzy utwory w jednym, ale nie do końca im to wychodziło. Co za tym idzie, poza miłym solo, kawałek ten jest średnio interesującym walcem, który (znając życie) dużo lepiej sprawuje się na żywo, niż studyjnie.

Drugi w kolejności przychodzi In Your Face i przyznam, że tytuł jest adekwatny, bo sam utwór jest więcej niż dobry. Jeśli miałbym rzucić pierwsze skojarzenia, to zdecydowanie byłby to Slayer ze swoim Ji-had – powoli, nastrojowo rozkręcający się instrumental, który tylko wyczekuje, by przywalić na pełnej piździe. Potem przychodzi trochę muzycznego mięsa (to, co lubię!) i mamy... Seasons in the Abyss (tak mi się to kojarzy), które przechodzi na kolejny, bardzo do mnie przemawiający połamaniec na refrenie. Zwyczajnie cud, miód i orzeszki.

H.O.J. jest dla mnie wyraźną kontynuacją numeru drugiego, w ogóle nieodbiegającym od niego jakością. Więcej, wydają się ze sobą nierozerwalnie złączone, stworzone w taki sposób, by następować po sobie. Wszystko zaczyna się od przebojowego riffu, małe zwolnienie i znów trochę muzycznej progresji. Powrót do głównego motywu i znów trochę zabawy formą. Bardzo lubię, gdy zespoły metalowe pozwalają sobie na takie wycieczki i ten utwór zdecydowanie mnie pod tym względem satysfakcjonuje – tym bardziej że, w przeciwieństwie do jedynki, tutaj muzycy panują absolutnie nad wszystkim. Na dobrą sprawę muzycznie H.O.J. jest najlepszym wałkiem na tej epce i warto jej przesłuchać choćby dla niego.

Feeding the Machine to ostatnia część układanki i wydaje się być bliźniaczo skonstruowany do swoich dwóch poprzedników. Nastrojowy, cichszy początek zakończone cięższym elektro. Różnica jest jednak taka, że cały kawałek jest w zdecydowanie wolniejszym, bardziej death metalowym tempie. Najbardziej zapadła mi w pamięci perkusja, która wydaje się pozwalać sobie na dużo więcej, niż w poprzednich utworach. Wokalnie też nie jest jakoś źle, nawet wszystko się klei i brzmi całkiem, całkiem. Bolączką może być też długość całości, czyli niespełna 8 minut (z czego ostatnia to jakieś wyciszające trzaski).

Utwory na The Death and Resurrection Show podążają za klasycznym, sprawdzonym patentem intro-zwrotka-refren-zwrotka-refren-solo-refren, jednak nie jest to szczególna wada. Niby chciałoby się czasami przełamania tego piosenkowego schematu, niemniej wszelakie wycieczki muzyczne i kierujące się w stronę progresji elementy zaspokajają tę potrzebę, w pewien sposób zaburzając strukturę całości. Niemniej największym plusem są partie solowe, które bardzo przypadły mi do gustu, zarówno swoim brzmieniem, jak i konstrukcją czy melodyką. Mile ozdabiają utwory, przy okazji nie rozpraszając. Perkusja również daje radę, dodając tam, gdzie wypada, trochę połamańców. Co ważne, nie stanowi tylko zapychaczem wybijającym rytm, ale pełnoprawnym instrumentem.

Ogólnie rzecz biorąc, epka należy do udanych, choć jak dla stanowiłaby o wiele lepszą całość, gdyby składała się z trzech tylko, nie czterech kawałków. Poza tym wokale powinny być bardziej zróżnicowane i ciekawsze, czasami bardziej dopasowane do utworów i charakteru muzyki. Niemniej, całość warta jest polecenia, nie tylko w ramach ciekawostki, ale też jako pełnoprawny, muzyczny twór.

Ocena: 7-

Jakby ktoś chciał obadać The Death and Resurrection Show, może to zrobić na last.fm.

Komentarze