Kapela ta w przyszłym roku obchodzić będzie 20. rocznicę powstania. Tak naprawdę jednak, poza jedną EP, wydaną w połowie lat 90., ich dorobek artystyczny to efekt pracy w ostatnim dziesięcioleciu. A jak się prezentuje? Zespół ma na koncie 3 EP: Closer To Doom (1996), Goatbridge Palace (2001) i The Madhatter (2003), a także 3 płyty: Money Machine (2000), Hex (2003) oraz Cheat The Gallows (2008). I to właśnie to ostatnie wydawnictwo jest chyba ich największym, jak do tej pory, osiągnięciem.
Jaka więc muzyka stoi za nazwą Bigelf? Proponuję zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że oto panowie John Lennon i Marc Bolan zmartwychwstali i zgadali się z Kenem Hensleyem, panami z pink Floyd, Robertem Frippem, Slashem, cudownie odmłodniałym Davidem Bowie, a następnie poprosili mistrza grozy, Alice Coopera, żeby wywołał z zaświatów i przyprowadził ze sobą do studia młodego Freddiego Mercury’ego. Te postacie powinny nam dać dość dobry obraz tego, czego można się spodziewać. Cheat The Gallows, podobnie jak wcześniejsze wydawnictwa zespołu, to wybuchowa mieszanka hard rocka, muzyki progresywnej, rocka psychodelicznego i elementów typowych dla zespołów glam rockowych. Słuchając tej, jak i poprzednich płyt kwartetu z Los Angeles, trudno oprzeć się wrażeniu, że utwory te mogły równie dobrze powstać na początku lat 70.
Konkrety? Counting Sheep jest żywcem wyjęty z którejś z płyt Pink Floyd, Gravest Show On Earth powala rozmachem wczesnych nagrań Queen czy Uriah Heep, The Evils of Rock n’ Roll to klasyczny hard rock spod znaku Deep Purple, a mój faworyt z tej płyty, The Game, to absolutnie fantastyczne połączenie późnych Beatlesów z podniosłością i orkiestracjami kojarzonymi z T. Rex. Panowie zręcznie żonglują nastrojami, serwując wpadające w ucho gitarowe motywy przyprawione potężnym brzmieniem klawiszy, by za chwilę zaskoczyć rytmicznym połamańcem w stylu King Crimson.
O tym jak na żywo brzmi zjawisko pod tytułem Bigelf, Polacy mogli przekonać się podczas ostatniej trasy Progressive Nation, kiedy to zespół wystąpił przed Dream Theater i Opeth w bydgoskiej „Łuczniczce”. A muszę wspomnieć, że koncerty Bigelf to nie tylko doznania dźwiękowe, bo wizualnie zespół też prezentuje się bardzo stylowo. Prym wiedzie wokalista Damon Fox (jedyny, który pozostaje w grupie od momentu jej powstania). Długowłosy brodacz z cylindrem na głowie, który oprócz śpiewania, obsługuje też jednocześnie pokaźny zestaw klawiszy, rozmieszczonych zarówno po jego lewej, jak i prawej stronie. Widok doprawdy imponujący. Efekt dźwiękowy nie gorszy. Nic dziwnego, że grupa została zaproszona do wspólnego koncertowania nie tylko przez Dream Theater, ale też przez Porcupine Tree i zdobywa coraz szersze grono fanów zarówno w Stanach, jak i w Europie.
Można oczywiście powiedzieć, że goście jadą na starych patentach i niewiele jest w tym graniu oryginalności. Niewątpliwie, muzyka Bigelf to taki potwór Frankensteina. Tu trochę z jednego zespołu, tam nieco z innego. Ale w tym przypadku, cały organizm jest tworem nad wyraz rozumnym i w pełni samodzielnym. Bigelf zdołał przez te 19 lat wypracować swój własny styl. Owszem, jest on mieszanką stylów innych wykonawców, ale tak udana mieszanka zdarza się niezwykle rzadko. Wobec coraz rzadszych nowych nagrań dinozaurów rocka i, w perspektywie, coraz częstszych w ich gronie zgonów, zespół potrafiący dziś przenieść słuchacza w przeszłość o jakieś 40 lat, jest niewątpliwie zjawiskiem, które powinno zwrócić uwagę wiecznie narzekających, że „dzisiaj nikt już tak nie gra”.
Bizon
Komentarze