Jeśli sądziliście, że metalowe przeróbki kładą na łopatki wszelkie inne, albo w drugą stronę – że nic tak nie kładzie na łopatki jak kompletnie kontrastowe przeróbki metalowych numerów, to... mieliście zdecydowanie rację z tym drugim. Słynny już cover Raining blood w wykonaniu Tori Amos czy omawiany u nas ostatnio FishDick Zwei Acid Drinkers to to, co niżej podpisana lubi najbardziej. Zdecydowany i bezpardonowy gwałt na muzycznych świętościach, taniec na grobie przewracających się pod stopami kompozytorów, nazywajcie to jak chcecie, ale czyż atomsfera roku 2010, roku Chopinowskiego, nie sprzyja muzycznym eksperymentom? Wszak w minione wakacje podano nam Chopina w sosie woodstockowo-szalonym i wciąż podaje się go nam na różne sposoby w różnych stronach świata (patrz – Chopin pod piramidami). Jednak płyta, którą dzisiaj Wam zaprezentuję, to rzecz zeszłoroczna. Niemniej urocza i warta uwagi, gdyż zawiera niemal 60 minut zabójczych przeróbek największych metalowych klasyków, od WASP przez Iron Maiden, po Death czy Mercyful Fate. I nie są to czcze przechwałki, że ta płyta powala. Tak jest w istocie.
Zacznijmy od tego, co zwykle nam, wzrokowcom pozwala na pierwszą, wstępną ocenę albumu – okładka. Szczerze mówiąc nie wzbudza zbyt wielkich emocji. Ludzik o wielkiej czaszce, w kapelusiku, trochę jak wyrwany z katalogu ciuchów dla emo-dzieci, otoczony rysunkowymi płomieniami, wszystko w modnej konwencji prostej grafiki komputerowej z filtrem “postarzającym”. Na szczęście pozory mylą. Combo De La Muerte zdecydowanie nie robi muzyki, która mogłaby się pojawić na emo-party. I nie tylko dlatego, że covery, które tu znajdziemy, nawiązują do klasyki metalu, w znakomitej większości obcej temu rodzajowi nastolatków. Także dlatego, a może przede wszystkim, że bossa nova i latino nie są gatunkami szczególnie depresyjnymi. Tak, moi drodzy – oto przed wami Slayer, Megadeth, AC/DC, Saxon, Manowar i wielu innych, w wersjach wysoce pozytywnych! Jakkolwiek wielka jest moja nienawiść do tego słowa, tak nie umiem znaleźć innego, godnie mogącego zastąpić moje wrażenia po wielokrotnym odsłuchaniu płyty Tropical Steel. Rewelacyjna mieszanka bujających rytmów kojarzących się z wyspą gorącą jak wulkan – Kubą, skąd zresztą po części zespół pochodzi. Fantastyczne wokale, świetne aranżacje i klimat, który aż się prosi o palmy, drinki w orzechach kokosa i panienki kręcące pupkami przy skąpym oświetleniu i akompaniamiencie szumu fal. Atmosferę dusznej knajpki podsycają krótkie przerywniki przypominające wycinki z latynoskich telenowel wymieszanych z przypadkowymi rozmowami i urywkami audycji radiowych. Czy trzeba jeszcze większej rekomendacji? Jeśli tak, to pokrótce spróbuję przybliżyć Wam klimat wybranych utworów, które mnie szczególnie urzekły.
South of heaven – coś dla tych, którzy Slayera mogą słuchać tylko w małych ilościach bądź dla tych, którzy nie rozumieją co też szanowny Tomasz z siebie wypluwa. Oto balsam dla waszych dusz, delikatna, niemal niebiańska, ale zabarwiona atmosferą niepokoju, wersja hitu załogi z Amerikhastanu. Polecam klip popełniony przez fanów grupy, do obejrzenia na portalu YouTube.
Peace Sells – ciekawe, co na to MegaDave? Może nie jest to najbardziej hitowy utwór na tej płycie, ale trzeba przyznać, że buja. ;]
Mama I'm Commin Home – w oryginale Ozzy, a tutaj... cóż, przesłodki głosik zapewne uroczej niewiasty, który z początku doprowadzał mnie do szału i ten szum fal w tle... na dodatek egzotyczne instrumenty. Brakuje tylko tancerek hula.
Collection in blood – w oryginale Dismember. I tu uwaga – przeróbka lepsza!
Black Sabbath – względnie przypomina wersję ojców heavy metalu. Zachowano klimat, są nawet próby naśladownictwa w wymiarze wokalnym. Jedna z propozycji „relaksacyjnych” na płycie, czyli takich, przy których można odpocząć po dzikich pląsach przy Power And Glory (Saxon).
Ostatecznie oceniam płytę na wielką 6 z plusem. To dosyć wysoka ocena jak na płytkę z coverami, z których wszystkie utrzymane są w podobnym klimacie. Oczywiście rozumiem to, gdyż muzycy Combo de la muerte zajmują się akurat takim a nie innym gatunkiem. Niemniej jednak – na imprezę, czy zimowy, mroźny wieczór - jak znalazł!
Absolutnie NIE POLECAM zatwardziałym fanatykom heavy/thrash/death metalu i jakichkolwiek odmian. Jeśli nie macie dystansu do siebie i swojej ukochanej muzyki, to ta płyta raczej tego nie zmieni.
Zacznijmy od tego, co zwykle nam, wzrokowcom pozwala na pierwszą, wstępną ocenę albumu – okładka. Szczerze mówiąc nie wzbudza zbyt wielkich emocji. Ludzik o wielkiej czaszce, w kapelusiku, trochę jak wyrwany z katalogu ciuchów dla emo-dzieci, otoczony rysunkowymi płomieniami, wszystko w modnej konwencji prostej grafiki komputerowej z filtrem “postarzającym”. Na szczęście pozory mylą. Combo De La Muerte zdecydowanie nie robi muzyki, która mogłaby się pojawić na emo-party. I nie tylko dlatego, że covery, które tu znajdziemy, nawiązują do klasyki metalu, w znakomitej większości obcej temu rodzajowi nastolatków. Także dlatego, a może przede wszystkim, że bossa nova i latino nie są gatunkami szczególnie depresyjnymi. Tak, moi drodzy – oto przed wami Slayer, Megadeth, AC/DC, Saxon, Manowar i wielu innych, w wersjach wysoce pozytywnych! Jakkolwiek wielka jest moja nienawiść do tego słowa, tak nie umiem znaleźć innego, godnie mogącego zastąpić moje wrażenia po wielokrotnym odsłuchaniu płyty Tropical Steel. Rewelacyjna mieszanka bujających rytmów kojarzących się z wyspą gorącą jak wulkan – Kubą, skąd zresztą po części zespół pochodzi. Fantastyczne wokale, świetne aranżacje i klimat, który aż się prosi o palmy, drinki w orzechach kokosa i panienki kręcące pupkami przy skąpym oświetleniu i akompaniamiencie szumu fal. Atmosferę dusznej knajpki podsycają krótkie przerywniki przypominające wycinki z latynoskich telenowel wymieszanych z przypadkowymi rozmowami i urywkami audycji radiowych. Czy trzeba jeszcze większej rekomendacji? Jeśli tak, to pokrótce spróbuję przybliżyć Wam klimat wybranych utworów, które mnie szczególnie urzekły.
South of heaven – coś dla tych, którzy Slayera mogą słuchać tylko w małych ilościach bądź dla tych, którzy nie rozumieją co też szanowny Tomasz z siebie wypluwa. Oto balsam dla waszych dusz, delikatna, niemal niebiańska, ale zabarwiona atmosferą niepokoju, wersja hitu załogi z Amerikhastanu. Polecam klip popełniony przez fanów grupy, do obejrzenia na portalu YouTube.
Peace Sells – ciekawe, co na to MegaDave? Może nie jest to najbardziej hitowy utwór na tej płycie, ale trzeba przyznać, że buja. ;]
Mama I'm Commin Home – w oryginale Ozzy, a tutaj... cóż, przesłodki głosik zapewne uroczej niewiasty, który z początku doprowadzał mnie do szału i ten szum fal w tle... na dodatek egzotyczne instrumenty. Brakuje tylko tancerek hula.
Collection in blood – w oryginale Dismember. I tu uwaga – przeróbka lepsza!
Black Sabbath – względnie przypomina wersję ojców heavy metalu. Zachowano klimat, są nawet próby naśladownictwa w wymiarze wokalnym. Jedna z propozycji „relaksacyjnych” na płycie, czyli takich, przy których można odpocząć po dzikich pląsach przy Power And Glory (Saxon).
Ostatecznie oceniam płytę na wielką 6 z plusem. To dosyć wysoka ocena jak na płytkę z coverami, z których wszystkie utrzymane są w podobnym klimacie. Oczywiście rozumiem to, gdyż muzycy Combo de la muerte zajmują się akurat takim a nie innym gatunkiem. Niemniej jednak – na imprezę, czy zimowy, mroźny wieczór - jak znalazł!
Absolutnie NIE POLECAM zatwardziałym fanatykom heavy/thrash/death metalu i jakichkolwiek odmian. Jeśli nie macie dystansu do siebie i swojej ukochanej muzyki, to ta płyta raczej tego nie zmieni.
Komentarze
jestem ZA! Polecam!
A płytę mimo wszystko polecam Ci posłuchać!