Black Country Communion - stare po nowemu.


Historia szeroko pojętej muzyki rockowej zna wiele przykładów zespołów określanych mianem ‘supergrupy’. Termin ten jest uwielbiany przez większość dziennikarzy muzycznych i znienawidzony przez najbardziej zainteresowanych, czyli samych muzyków. Zespoły takie jak Blind Faith, Bad Company, Asia czy też późniejsze kapele: Velvet Revolver, Them Crooked Vultures i Alter Bridge, że wymienię tylko tych kilka, osiągnęły mniejszy bądź większy sukces na rynku choć raczej nie przyćmiły wcześniejszych dokonań współtworzących je muzyków. Wciąż jednak dowiadujemy się o powstawaniu kolejnych kapel, składających się z uznanych, choć czasem mocno przebrzmiałych nazwisk.

Jedną z najnowszych tego typu propozycji jest grupa Black Country Communion, która właśnie wypuściła na rynek swój debiutancki krążek Black Country. Kto stoi za tym projektem i czego możemy się po nim spodziewać? Otóż zespół tworzy czterech muzyków z nazwiskami, które gwarantują ściągnięcie na BCC uwagi fanów całkiem pokaźnej grupy rockowych i metalowych zespołów. Główną siłą twórczą nowego bandu jest Glenn Hughes, czyli gość, który nagrywał już chyba z każdym sławnym muzykiem na tej planecie a najbardziej znany jest z trzyletniego grania na basie i śpiewania w legendzie hard rocka, Deep Purple, gdzie wraz z Davidem Coverdalem tworzył, moim zdaniem, najlepszy duet wokalny w historii muzyki rockowej. W swojej długiej i bogatej karierze był też członkiem nieco zapomnianej dzisiaj kapeli Trapeze, współpracował między innymi z Garym Moorem, Black Sabbath (niesławna płyta Seventh Star) oraz z kilkoma muzykami Europe. Ale to dopiero początek nawiązań do klasyki rocka w przypadku BCC. Za perkusją zasiadł gość o nazwisku Bonham. Brzmi znajomo? Nie nie, legendarny perkusista Led Zeppelin wciąż nie żyje, choć duch jego jest wyraźnie obecny w stylu gry jego syna, Jasona, perkusisty BCC. Bonham junior ma na swoim koncie występy z takimi kapelami jak UFO, Foreigner czy Led Zeppelin, gdzie kilkakrotnie w ostatnich 25 latach zastępował nieżyjącego Bonhama seniora. Wciąż mało klasyki? No dobrze, na klawiszach w nowej formacji pogrywa sobie Derek Sherinian. Jakie osiągnięcia w świecie muzycznym ma ten jegomość? Kilkuletni pobyt w grupie Dream Theater, gra z Alicem Cooperem, Kiss, Yngwie Malmsteenem czy Billym Idolem. Skład zespołu dopełnia jeden z najpopularniejszych obecnie bluesowych wymiataczy, Joe Bonamassa, który w CV wpisać mógłby sobie na przykład: muzykowanie z takimi sławami jak Eric Clapton, Gregg Allman, Joe Cocker czy Ted Nugent. Jeśli dodamy do tego producenta Kevina Shirleya, który ma na koncie choćby pracę z Iron Maiden, Rush, Dream Theater i Mr. Big, to mamy przed oczami obraz zespołu tak głęboko osadzonego w rockowej klasyce, że aż ciężko tę sieć powiązań ogarnąć.

Ale obraz obrazem, a liczą się przede wszystkim dźwięki. Co więc znajdziemy na pierwszej płycie BCC? Jak nietrudno się domyślić, jest to mocarna dawka klasycznego hard rocka z pełnymi polotu solówkami gitarowymi, pulsującym i napędzającym większość kawałków basem, świetnie współgrającym z klasycznym brzmieniem hard rockowych bębnów, a wszystko to ubarwione zazwyczaj brzmieniem organów Hammonda, nieodłącznego składnika większości płyt zaliczanych do klasyki hard rocka. Wszechstronność muzyków przyniosła efekt w postaci płyty dość zróżnicowanej stylistycznie. Znajdą tu więc coś dla siebie miłośnicy szybkich, pełnych energii kawałków, które mogłyby trafić na stare płyty Black Sabbath czy Purpli (Black Country, One Last Soul, Beggarman). Fani utworów nieco wolniejszych, choć nie pozbawionych rockowego ciężaru (The Great Divide, Down Again, Medusa – nowa wersja starego kawałka Trapeze), czy wreszcie „czujący bluesa” spod znaku Free (Song Of Yesterday, Too Late For The Sun).

Prawdziwą gwiazdą tej płyty jest Glenn Hughes, który od kilku lat znajduje się znowu w wybornej formie głosowej i kompozytorskiej. Oprócz gry na basie, śpiewa też w większości utworów. W dwóch pomaga mu Bonamassa, który jest też sam głównym wokalistą w kolejnych 2 kompozycjach. Takie rozwiązanie świetnie się sprawdza, tym bardziej, że Hughes prezentuje tu swoje bardziej rockowe oblicze, a Bonamassa to zdecydowanie bluesowy typ. A pozostali? Glenn Hughes w jednym z wywiadów wyraził opinie, że Jason Bonham nagrał na tej płycie swoje najlepsze partie perkusji w życiu i że świętej pamięci Bonham senior z pewnością był obecny duchem w studio. Z jednym i drugim nie sposób się nie zgodzić. Jedynym nieco pokrzywdzonym może się wydawać Sherinian. Jego klawisze czasem są zbyt mocno schowane w końcowym miksie i aż chciałoby się czasem usłyszeć jego partie bardziej wyeksponowane. Ale kiedy już klawiszowiec dochodzi do głosu, lub raczej do klawiszy, to przysiąc by można, że po zamknięciu oczu słyszy się dookoła silniki cadillaców i czuje zapach zielska, słowem wczesne lata 70te w pełnej okazałości.

Kto więc po przeczytaniu tego tekstu powinien udać się w podskokach do najbliższego sklepu muzycznego i skierować swe kroki w stronę półki z muzyką zagraniczną na literę B? Przede wszystkim zatwardziali fani klasyki hard rocka. Nieprzypadkowo właśnie słowo „klasyka” w różnych formach i odmianach występuje w tym tekście tak często. Nie jest to płyta nowatorska, świata muzycznego do góry nogami nie wywróci, ale w końcu nie każde dobre wydawnictwo musi to robić. Panowie udowodnili, że mimo ogromnej ilości płyt, które już w życiu nagrali, wciąż mają w głowie dobre pomysły, energię i chęć dotarcia do swoich słuchaczy czy to poprzez wyższe emocje, czy też przez dźwiękowe skopanie im dupy.

Ocena? Mocne 8,5 /10. Poważny kandydat do płyty roku 2010.

Bizon

Komentarze

Piknik pisze…
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Piknik pisze…
do bólu przypomina mi chickenfoot, poprawne klimatyczne granie do słuchania w pubie przy piwie, ale zbyt podobne do siebie utwory, za dużo niepotrzebnych dzięków, no i te stonerowe naleciałości powodują, że zachwycał się tym nie będę - 6/10 bez rewelacji. za 3 lata nikt już nie będzie tego zespołu pamiętał.