Fishdick Zwei: The Dick Is Rising Again

Tym razem nie musieliśmy czekać czterech lat na kolejny album, choć od momentu pierwszych wzmianek na jego temat minęło długich dwanaście lat. Przez ten czas przez zespół Acid Drinkers, bo to o nim mowa, przewinęło się czterech gitarzystów. Ostatni z nich, Olass, który był jednym z autorów powrotu Kwasożłopów na szczyty, odszedł w tragicznych okolicznościach. Zastąpił go Yankiel, człowiek praktycznie znikąd. Nieliczni znali go ze sklepiku na koncertach czy ustawiania gitar chłopakom. Teraz zaś, po ponad półtorej roku, wraz z zespołem wydał swoją pierwszą, profesjonalną płytę, Fishdick Zwei: The Dick is Rising Again.
Jaki jest ten album? Czym się wyróżnia? Co jest w nim słabego? Czy niesie ze sobą nowe, czy stare? A przede wszystkim, czy warto się z nim zapoznać? Na te - i nie tylko - pytania postaramy się Wam odpowiedzieć w dość nietypowej, bo mającej formę dialogu, recenzji.
Aby zacząć, chciałbym niejako cofnąć się do samych powodów nagrania kolejnej płyty z coverami. W niedawnym wywiadzie Titus opowiedział, że był to pomysł Ślimaka, że to on do niego z nim przyszedł i powiedział: "Może nagramy Fishdicka 2?" Titus, wyraźnie zdziwiony, odpowiedział pytaniem: "Teraz?", na co Ślimię odparło: "Jeśli nie teraz, to kiedy?" Słowa te są poniekąd symboliczne, gdyż podobnego sformułowania użył on w wywiadzie z okazji wydania Versetów. "Jeśli teraz nie nagramy tej płyty, to nie nagramy jej nigdy" - tak wtedy powiedział. Tak więc, jak myślisz, moja droga TNT, czemu Fishdick 2? Czemu znów covery?


Kiedy tylko usłyszałam o tym, że Fishdick 2 ma powstać właśnie teraz, nie kryłam zaskoczenia, które nijak nie przypominało zwyczajnej "przedpłytowej" euforii. Byłam raczej przerażona. Sądziłam, że płyta będzie służyć wyłącznie temu, aby panowie mogli nagrać cokolwiek z Yankielem, zanim ten zabierze się za współtworzenie autorskiego materiału Acid. Jednym słowem - spodziewałam się zapychacza, który nic nowego nie wniesie w moje życie. Nie ukrywam, że cieszy mnie fakt, iż moje początkowe narzekania mogłam ostatecznie wywalić z radością do kosza i łajać siebie za tak haniebne myśli, że Acids mogą wydać cokolwiek, co mnie nie będzie grzało. A grzeje, oj grzeje! Ale wracając do pytania - czemu covery? Może właśnie tego było trzeba, aby zespół wrócił do korzeni? Może właśnie covery, które dla wielu są ich znakiem rozpoznawczym (sama, nie ukrywam, jako pierwsza płytę Kwasów poznałam właśnie pierwszego Fishdicka, po rekomendacji: "a, taka fajna kapela, dobre covery grają"), są zapowiedzią pełnoprawnej płyty która będzie w starym stylu? Na pewno też tymi coverami panowie zagrali na nosie tym, którzy spodziewali się kolejnego walca podobnego do Verses of Steel. A przecież żart, ironia są cholernie mocną stroną Kwasożłopów.


Tak, wypróbowanie Yankiela wydaje się dobrym uzasadnieniem i poniekąd sam je podzielałem od samego początku. Może też z tego powodu nie miałem żadnych oczekiwań wobec tej płyty. Fakt, czułem po kościach, że będzie bardziej klasycznie w brzmieniu i kompozycjach, ale tak naprawdę nie wyobrażałem sobie tego krążka - tym bardziej, że Acids od dawna nie nagrywali coverów, te grane na koncertach były różnej jakości (od świetnego Ring of Fire po kiepski Whiplash), a i czym może być ta płyta, poza zapychaczem? Okazało się jednak, że była okazją dla zespołu do pobawienia się swoją muzyką. Versety były płytą bardzo mocną, ale też nie było w niej zbyt dużo miejsca na luz (może poza Blues Beatdown). Tutaj jest zupełnie odwrotnie, wydaje się, jakby zespół nagrał tę płytę bardziej dla siebie niż dla fanów.


Dokładnie, jestem podobnego zdania. Począwszy od track listy a skończywszy na wykonaniach niektórych utworów (słynny już Seasons in the abyss chociażby), które faktycznie podzieliły fanów. Ale chyba o to chodziło, by wyszło szydło z worka, "kto ma tylko metalowy łeb, a kto jeszcze stalowe jaja"(pozdro Krzyku!) i coś w tym jest. Ta płyta to po prostu świetny miszmasz wykonań zarówno z pozoru kompletnie od czapy jak i zdecydowanie "hołdujących", jak to określił sam Tytus. I to mi się podoba, bo każdy teoretycznie, znajdzie tu coś dla siebie. A jeśli komuś się nie spodoba, to trudno, nie jest to pierwszy krążek Acids który dzieli słuchaczy. Zagrali covery tak, jak lubią i jak sami je czują, bez zbędnego spinania się, czy komuś się to będzie poza nimi podobało. I to chyba był strzał w dziesiątkę, bo wyszła dzięki temu bardzo kwaśna rzecz! Podoba mi się to, że znowu każdy z panów miał okazję pośpiewać. Ciekawi mnie tylko, czy będzie to kontynuowane, bo jest to niewątpliwie bardzo fajna tradycja, której jakiś czas temu panowie zaniechali, a szkoda.


Oj tak, śpiewający Popcorn to z pewnością rewelacja, choć nie wiem, czy jego wokal to nie jest bardziej zasługa studia i obróbki, niż własnych umiejętności. Co do Seasons in the Abyss... cóż, jeszcze wrócimy. Nie zgodzę się jednak co do stwierdzenia o metalowym łbie i jajach. Niektóre covery są zdecydowanie poniżej przeciętnej i poniżej dobrego smaku - przynajmniej w moim odczuciu. Niesmaczne żarty śmieszą tylko, gdy są krótkie i kopią po ryju. Tu zaś... cóż, jest za długo. Ideał jajcarskiego coveru Acids, czyli znienawidzone przez Titusa wykonanie N.I.B. jest tego przykładem. Są jaja, jest bezczelność, ale są też umiejętności, utwór broni się sam, super brzmi. Acidowy Slayer i Metallica jednak nie pasują do tej charakterystyki.


Słuchając Popcorna na żywo w Hard Rock Cafe uznałam, że chciałabym częściej być częstowana tego typu smakołykami. Uważam, że właśnie to, co panowie zrobili z Metallicą i Slayerem, jest przykładem całkiem udanego coveru. Gdyby znowu zaserwowali nam kompletny odjazd w stylu N.I.B., to pojawiłyby się głosy, że się powtarzają etc.. A tutaj dostajemy coś nowego, coś, czego nikt się nie spodziewał, ewentualnie dopuszczał do myśli w najśmielszych fantazjach. Ja w każdym razie jestem wielce kontenta z tego, co dostałam na płycie. I jeśli przyczepiłabym się do któregoś z numerów, to na pewno nie do wyżej wymienionych. Zdecydowanie nie czuję pełni szczęścia słuchając chociażby Bad Reputation czy Bring it on home. W tych przypadkach właśnie czegoś mi brakuje, wydaja mi się to nieco nijakie, jakby wymuszone, odegrane. Podobnie 2000 Man. Z tym ostatnim może problem mam o tyle, że praktycznie nie słucham Stonesów. O tak, do tych numerów bym się przyczepiła, ale Sleja i Metę zostawiłabym tak, jak jest albo nawet jeszcze bardziej odjazdowo!


Wymieniłaś dokładnie te covery, które najmniej mi pasują na tej płycie. Ewentualnie dorzuciłbym francuski utwór Ślimaka, którego w ogóle nie czuję. Bad Reputation jest jakieś dziwne, Bring it on Home wydaje się być tylko i wyłącznie z powodu ubiegłorocznego trybutu dla Zeppsów. Covery te nie są złe, tak samo, jak złe nie jest Satisfaction z AAA, ale równie dobrze mogłoby ich nie być na płycie. Jest to tym bardziej zasadne, że na płycie mamy 13 pełnoprawnych utworów, a to aż nadto. Usunięcie 3-4 z nich nikomu by nie zaszkodziło. Zrobiłem zresztą ostatnio pewien eksperyment - usunąłem z playlisty wszystkie te covery, które moim zdaniem nie pasują do płyty i wyszło mi nieco ponad 30 minut świetnego, kopiącego materiału, który w ogóle się nie nudzi i można go słuchać w kółko. Inną kwestią są krótkie przerywniki, którymi niektórzy się zawiedli - głównie przez ich długość. Chodzi o Losfer Words i Detroit Rock City. Oba w sumie trwają mniej niż 90 sekund, co może powodować pewien niedosyt. U mnie tak nie jest - świetne przerywniki wzmagające apetyt, z gatunku tych, które znalazły się na Dirty Money, Dirty Tricks. Nie wyobrażam sobie ich dłuższych, tym bardziej, że wtedy album trwałby pewnie ponad godzinę - a to na muzykę tego typu za długo. Z drugiej strony, umieszczanie ich na liście utworów jest trochę niesprawiedliwe.


O, no proszę, więc gdzieś się zgadzamy jeśli chodzi o Zwei'a! Jeśli chodzi o Zeppelinów, można było wybrać lepszy kawałek, bardziej może właśnie bujający. Bring it on home wydaje mi się nieco... nudny. I tu strzał w dziesiątkę, Craw - ta płyta mogłaby się bez nich obyć. A co z hitowym niewątpliwie Love Shack? Początkowo wszyscy ocenili go dość krytycznie, że za lekki, że babski wokal, a okazało się, że to jeden z lepszych numerów na płycie i ciągle, mimo wielu odsłuchań, porywa. Oryginału posłuchałam dopiero po zaznajomieniu się z wersją acidową i muszę przyznać, że ten utwór wiele zyskał na Fishdicku, nie wspominając już o teledysku, który jest genialny! Szkoda tylko, że w HRC zagrali go chyba z półtora raza szybciej, hehe. ;) No ale pewnie prędko nie usłyszmy go znowu na żywo, podobnie jak paru innych numerów, ze względu na instrumentarium, jak już kiedyś wspomniałeś. A co chciałabym usłyszeć live? Na pewno mocno panterowy Hot Stuff, bo to jeden z moich faworytów na płycie.


Love Shack Krytycznie? Ja odebrałem reakcje wobec tego utworu wręcz odwrotnie: jako olbrzymią euforię związaną z nadchodzącym albumem. Nie mówiąc już o tym, że od czasu Proud Mary Acids nie mieli takiego hitu. Z drugiej strony, później mój entuzjazm opadł, bo i chyba nieco przedawkowałem ten utwór. Tak czy inaczej, kawałek jest świetny, głównie przez partie wokalne. Zresztą, cały album jest pod tym względem mistrzowski. Przy poprzednich wydawnictwach sporo narzekałem, że Titus praktycznie cały czas się drze, a to właśnie "śpiewanie" jak w Albercie czy na starych płytach Acids wychodzi mu najlepiej. Inni nie pozostają w tyle. Popcorn, Ślimak no i Yankiel, który brzmi podobnie do Lipy. O tak - Hot Stuff - świetny utwór, który musi znaleźć się na koncertach. Fishdick Zwei ma świetnie zrealizowane wokale i to słychać.
A co poza Hot Stuff? New York, Ring of Fire, Hit the Road Jack - to są dla mnie pewniki. Nie bez powodu zresztą wymieniam utwory z pierwszej połowy krążka - są dla mnie o wiele lepsze od tych późniejszych, bo choć wśród tych drugich są perełki, to jednak pierwsza połowa stanowi pewien monolit bez słabych punktów.


Cóż, ja sama z początku (ale tylko na bardzo, bardzo początkowym początku!) odniosłam się nieco krytycznie do Love Shack, stąd może bardziej zauważałam takie opinie. I choć kawałek wybitnie mi się spodobał, to wkurzały mnie wokale Ani... ale i do tego się mocno z czasem przekonałam, choć przedawkowania także byłam bliska. Na szczęście jednak szybko ukazał się album i moje męki zostały zakończone sukcesem. Właśnie wokale Titusa rewelacyjnie współgrają ze słodkim głosikiem wokalistki Biff, która świetnie imituje panienki z The B52's. W ogóle podoba mi się to, że w wielu utworach słychać stary, dobry Kwas. Nie ukrywam, że rodzi to pewne nadzieje na kształt "pełnoprawnego" materiału Acid Drinkers. Liczę na to, że kojarzący mi się wybitnie oldschoolowo Yankiel, będzie przyczynkiem do powstania czegoś na miarę - co najmniej - VVV i chodzi mi tu przede wszystkim o stylistykę, klimat. I nie wydaje mi się to niemożliwe.
Ale wracając do Fishdicka i niekwestionowanych faworytów - na pewno te, które wymieniłeś. W zasadzie trudno mi dodać coś jeszcze, bo te utwory są po prostu najlepsze. Mają wszystko to, czego oczekuje się od coveru w wykonaniu Acids - są jaja, jest czad i świetne partie wokalne, oraz przede wszystkim: to buja! Buja tak na płycie jak i na koncertach. Jeszcze tylko dorzućmy do koncertowej set listy Hot Stuff i będę prze szczęśliwa.
Ok, ale pogłaskaliśmy, a teraz połajajmy. Jest za co? Jak myślisz?


Ciężko powiedzieć. W gruncie rzeczy ta płyta, poza wyborem i wykonaniem niektórych coverów (o czym było już wspomniane) i ogólną przydługawą formą, nie ma dla mnie wad. Z drugiej jednak strony, to nie jest nic więcej, jak płyta z przeróbkami utworów. Ma kilka bardzo jasnych momentów, ale dla mnie nie jest to krążek, który mocno zapada w pamięć, który chce się muzycznie analizować i wgryzać w ten materiał. Całość wchodzi szybko, ale też szybko wychodzi. Zauważyłem to przy pierwszym odsłuchaniu - płyta się skończyła, a gdzieś tak od New York nic nie pozostało mi w głowie. Potem oczywiście zaczęło się to zmieniać, zdążyłem zakochać się w Make no Mistake itd, zdążyłem pomyśleć "zespół idzie w dobrym kierunku" itd, ale tak naprawdę płyta ta nic nie pokazuje. Pod względem muzycznym równie dobrze mogłoby jej nie być, bo wcale nie mówi, jaka będzie następna. Po nagraniu AAA Acids stworzyli Broken Head, dzieło o tyle (dla mnie) genialne, co ciężkie do przetrawienia, wręcz przytłaczające. Zresztą, często wspominam Amazing Atomic Activity, ale jest ku temu powód - te płyty to bliźniaczki, nagrane nieco spontanicznie (pierwsze wzmianki o F2 pojawiły się ponad rok temu), gdzie każdy przyniósł coś od siebie i przez to czasami panuje na płycie chaos, w którym czasami ciężko się odnaleźć. Innymi słowy, fajnie się tego wszystkiego słucha, ale nie jest to dla mnie krążek, który powaliłby mnie na ziemię. Jest to kolejna dobra pozycja. Tylko dobra. The Best of Acid. Podobnie jak Lica na początku nie zaliczał pierwszego Fishdicka do dyskografii Acid (potem się to zmieniło, głównie dzięki fanom i czasowi, który minął od wydania płyty), tak i Fishdick Zwei ciężko zaliczyć do dorobku płytowego. Zespół chciał się zabawić, nagrać coś poniekąd dla siebie i tak też zrobił. A że ludziom się podoba i kupują - to tylko plus. Ja mimo to czekam na pełnoprawny materiał, który (mam nadzieję) zostanie stworzony jak najszybciej.


Kurczę, aż mi ciężko skomentować to, co napisałeś, bo z większością się zgadzam. Dlatego odpuszczę sobie prawienie farmazonów.
Podsumowując - F2 daje czadu niczym F16 :P i moim skromnym zdaniem, jest to świetna płyta na imprezę czy do samochodu, bo nie wiadomo kiedy mija czas przy tak przyjemnych dla ucha dźwiękach. Nie ma na tym albumie chyba niczego, do czego mogłabym się przyczepić na dłuższą metę, choć, tak jak piszesz, nie jest to szczyt możliwości i pełnoprawne wydawnictwo, do którego będzie się ciągle wracało, ale na pewno barwny przystanek w drodze do czegoś, co nie zostawi na nas suchej nitki. Oby tak było, życzę tego przede wszystkim sobie, a zaraz potem reszcie fanów Acid i samemu zespołowi. ;]


I na tym można by zakończyć. Oczywiście nie uchwyciliśmy tu wszystkiego, bo płyta sama w sobie jest dość bogata. Jest wspomniana zabawa, są różne nawiązania i zapożyczenia, ale to są tylko smaczki, które nie wpływają na to, co tutaj przedstawiliśmy. Pozostaje tylko wystawienie oceny. Dla mnie jest to 6+, co przy mojej skali ocen nie jest oceną bynajmniej słabą. Słuchając jej bawiłem się przednio, nie żałuję zakupu, całość jest dobra, ale mimo wszystko nie jest to jakaś mega rewelacja i mocny punkt w dyskografii zespołu, więc na więcej (moim zdaniem) nie zasługuje.


Nie spodziewałam się tego, ale moja ocena jest zbliżona do Twojej. Ja wystawiam 7, co przy mojej skali ocen nie jest może słabym wynikiem, ale nie jest też szczytem i hitem. Na pewno minusem jest opakowanie – digipack (i to na dodatek biały!). I choć sama oprawa graficzna i sesja zdjęciowa bardzo mi się podobają, to po raz kolejny apeluję do wytwórni Mystic, aby opanowała się z wydawaniem digipacków. Naprawdę, jewel case'y są bardziej praktyczne dla przeciętnego kolekcjonera płyt. Ale jak się nie ma co się lubi...
Pozostaje mi tylko gorąco polecić tę płytę wszystkim, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli. Niech Fishdick Zwei będzie z wami (na waszych półkach też)!


Ocena końcowa: 7-

Komentarze

Beavis pisze…
Ogólnie spoko...tylko zrobiliście wywód co Wam sie nie podoba...a ogólnie jest inaczej.Bo Ci co płyty nie przesłuchali mogą mieć wrażenie haosu, ale może ja się nie znam hehehe .Żeby nie było podoba mi się:)
Crawley pisze…
No i będzie to dobre wrażenie. Może nie ma chaosu kompozycyjnego czy koncepcyjnego, jednak trudno też (przynajmniej mi) traktować ten album jako całość. Poza tym, że są to przeróbki, utworów na nim nic nie łączy.
TNT pisze…
Beavis, ależ wcale nie uważam, żeby był to wywód nt. co nam się w Fishdicku nie podoba. Ja bardzo jestem podjarana tym albumem i ogromnie mi się podoba i sądzę, że widać to właśnie między innymi po tym tekście. I oczywiście jest dla mnie całością - bo tak najfajniej mi się go słucha, wszystko do siebie pasuje, a przekonuję się o tym coraz bardziej z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Trudno też, abyśmy jedynie chwalili album, trzeba się do czegoś przyczepić, chociaż, tak jak w recenzji - na dłuższą metę nie ma do czego.
Piknik pisze…
a ja się przyczepię. poza dobrymi coverami jak love shack czy hit the road jack którym w oryginale brakowało metalowego kopa, są wg. mnie słabe jak ring of fire, czy hot stuff. notthing else matters i seasons in the abyss śmieszą ale tylko jeden raz. mimo wszystko płyta lepsza niż fishdick. wybór utworów był tym razem bardziej przemyślany, a aranżacje bardziej różnorodne.
Piknik pisze…
a Losfer Words i Detroit Rock City sa takie krótkie bo miały być połączone z Hit The Road Jack ale właściciele praw autorskich się nie zgodzili i postanowili zamieścić fragmenty wycięte z Hit The Road Jack w każdym razie nie był to zabieg celowy