Treszowi maniacy trzymają się nieźle.

... czyli o Thrash Metal Manii będzie rzecz.

Pragnę zacząć od tego, że niestety nie widziałam wszystkich kapel które wystą
piły na pierwszej edycji ThrashManii. Choć z ciężkim sercem, opuściłam klub przed występem takich zespołów jak Świniopas (! niestety), Headbanger oraz Fortress. Zatem siłą rzeczy nie mogę nic powiedzieć o ich występach, choć z relacji świadków wynika, że były pierwszorzędne. Tym mocniej żałuję.

Zacznijmy jednak od początku. Wyjazd z Łodzi o godzinie 6:38 był pomysłem tyleż trafionym, co szalonym, jednakże umożliwiło to mnie oraz szanownej koleżance AC, (serdecznie z tego miejsca pozdrawiam!) która to towarzyszyła mi w podróży do Zabrza, dotarcie na miejsce na niedługo przed koncertem. Niestety, jak to często bywa, koncert nie wystartował o czasie, a z pewnym opóźnieniem (przynajmniej tak mi się wydaje). Na szczęście udało się nam dzięki temu zobaczyć pierwszy zespół, jakim był Masticate. Wielka szkoda, że panowie zaprezentowali jedynie 16 minut materiału, ponieważ utwory, których słuchałam przed koncertem ogromnie mi się spodobały i liczyłam na powtórkę live. No niestety, rozumiem panów, że granie dla pustej jeszcze sali nie należy do najprzyjemniejszych i może to i lepiej, że przygotowali tak krótki program. Niemniej jednak liczę na to, że uda mi się kiedyś jeszcze ów zespół zobaczyć na żywo z nieco obszerniejszym show.
Jako następni na scenie zagościli Snake Eyes. I przez chwilę poczułam się tak, jakby przejechał po mnie czołg. Naprawdę pierwsze wrażenia miałam przepozytywne. Dodatkowym atutem zespołu jest fakt, że panowie potrafią się poruszać po scenie przez co unikają w moich oczach "syndromu WarSaw". ;> Ponadto widać, że muzycy znają się na swojej robocie, bo instrumentalnie Węże chwytają za... gardło(?). Jedyne co nie do końca mi pasowało w przypadku SE to wokal. Na nagraniach brzmiący zawodowo - na żywo, nie brzmiący wcale. Ale pomimo to, przy Snake Eyes postawiłam już plusik.
Obliterator to jedna z formacji, która zastanowiła mnie swoją nazwą. Wysłuchawszy kilku utworów na spokojnie w domu, zaczęłam zastanawiać się, jak to "wyjdzie" na żywo. No niestety, że się posłużę słowami mistrza Gombro, "nie zachwyca". Być może było to winą akustyka, może samego zespołu, ale miałam wrażenie, że czegoś mi w tej muzie brakuje. Miało to wykop, tego nie można Obliteratorowi odmówić, miało to nawet niezły wokal. Ale niestety, moim zdaniem, nie było to nic odkrywczego ani szczególnie ciekawego. Po prostu kolejna kapela na scenie. Nie zapadł mi w pamięć nawet szczególnie żaden numer ani konkretna postać.

Następnie na scenie pojawili się Immense Decay, których z radością słuchałam i puszczałam ich numery w radiu. Wielki szacunek dla zespołu, który fatygował się aż z Elbląga by zagrać w sobotę w Wiatraku. Wprawdzie nie byli tego wieczoru jedyni, ale Google Maps twierdzi, że mieli najdalej. W czasie gdy zespół występował na scenie miałam raczej mieszane uczucia. Z jednej strony zachwycała mnie muzyka, z drugiej martwił wokalista, który momentami niedomagał. Szczególnie zapadł mi w pamięć nieudany pisk stylizowany na Arayę. Okazało się, że tego wieczoru miał się na scenie dopiero później pojawić klon Toma. Po tygodniu dochodzę jednak do wniosku, że Immense Decay dali dobry koncert, jedynie źle nagłośniony i jakby "schowany", nieśmiały. A szkoda. Wierzę, że chłopaków stać na więcej! Trzymam kciuki!
Pierwszą kapelą która zgromadziła pod sceną prawdziwy tłum, był, bez wątpienia, olsztyński Monolit. Panowie zagrali standardowo, otwierając i zamykając set coverami, odpowiednio Pantery (Domination) i Slayera (Raining Blood). Zabrakło wprawdzie słynnej Pasty z makrely, ale została ona zrekompensowana publice zupełnie nowym numerem zespołu, jednakże tytułu nie zarejestrowałam. Oczywiście panowie standardowo wymietli, a w pogo można było zobaczyć nawet zatwardziałych ortodoksów thrashowych, którzy podobno pogardzają raczej "okołocorowymi" eksperymentami. Niemniej jednak, uważam koncert Monolitu w Zabrzu za najlepszy, jaki dotąd dane mi było widzieć w ich wykonaniu.
Zaraz po Monolicie w Wiatraku zaczęli hałasować WarSaw. Zespół z którym generalnie mam problem, jednak, jak już to gdzieś napisałam, jeszcze kilka koncertów, i powinni mnie kupić. Ten był drugi i muszę przyznać, że wydawał mi się lepszy od tego na łódzkiej Night Of The Ancient Death Incantation (uchhh kto wymyśla te nazwy!?) u boku legendarnego Stosu. Przede wszystkim warszawiacy zdaje się, że wrzucili trochę na luz, wokal już tak nie drażni, no i przede wszystkim zagrali piękny cover, który szczerze mówiąc najbardziej mnie poruszył, mianowicie Phobię Kreatora. Denerwujący był jedynie jak zwykle basista, który standardowo wrósł był w scenę. Mimo tego, mogę wreszcie postawić plusik przy WarSaw, tym bardziej, że obdarowano mnie demówką. ;>

Po przyjezdnych ponownie scenę zajęli bywalcy okolic Śląska, czyli opolski Cursed Carnival. Zespół, który najbardziej ujął mnie swoim poczuciem humoru uzewnętrznionym między innymi na ich MySpace, a także na zdjęciach. Ponadto wokalista okazał się przemiłym człowiekiem. Niestety, był to chyba jedyny przypadek, kiedy śpiewano tego wieczoru z przepony, co stanowiło chyba spore zaskoczenie dla dźwiękowca w Watraku. Nie potrafił odpowiednio nagłośnić wokalisty, co stało się przyczyną pewnych nieporozumień, oraz, rzecz jasna, utrudniło odbiór koncertu. Sam fakt, że wokalisty nie było słychać z praktycznie żadnego miejsca w klubie, był mocno niepokojący. Panowie zagrali jednak swoje, a dopiero później pomstowali na akustyka. Mimo wszystko usłyszałam moje ulubione Screams of the fallen angels, które nuciłam w myślach przez cały poprzedni tydzień. I tu, po raz kolejny, mam nadzieję, że uda mi się Carnivali zobaczyć w godniejszych warunkach.

Jako ostatni zagrali Sapros. I to była chyba dla mnie największa niespodzianka t
ego wieczoru. Przyznaję się bez bicia, że nim usłyszałam ich na żywo, nie znałam w ogóle materiału studyjnego. Dlatego też, być może, wywarli na mnie tak ogromne wrażenie. A w szczególności - wokal. Ludzie w klubie, w tym, nie ukrywam, ja również, stali i przecierali oczy ze zdumienia. Grzesiek z Sapros reprezentuje dokładnie taką barwę głosu, jakiej najchętniej słucham w thrashu i w metalu w ogóle. To brzmi tak, jakby urodził się po to, by wypruwać sobie flaki na scenie w kapeli thrashowej. Ponadto niezwykły luz i radość z gry całego zespołu... coś niesamowitego. Sapros zdecydowanie wygrał dla mnie na ThrashMetalManii. Słyszałam po koncercie, że wielu porównywało Dolińskiego do Arayi, i muszę się z nimi zgodzić. Wspaniały głos, wielka charyzma, świetna muzyka - tak się robi thrash!

Niestety po koncercie wrocławiaków musiałam biec na pociąg, który to jednak... wcale nie zamierzał przyjechać... Nevermind. Nie zobaczyłam Świniopasa (damn' it!) ani Headbagnera, ani Fortress, na których najbardziej liczyłam. Niestety. Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane. No i oczywiście z niecierpliwością oczekuję na kolejną edycję!

Na pochwałę zasługują niepoprawni thrashowi maniacy, których nie zabrakło na tym koncercie, a którzy tworzyli niesamowity klimat podczas TMM, którego nigdy dotąd nie dane mi było doświadczyć.
Dlatego też: Śląsk! Rządzicie! \m/


PS. Specjalne podziękowania dla Beavisa i SylviAcid, którzy zaopiekowali się mną do rana. ^^

Wszystkie zdjęcia są własnością autorki tekstu.

Komentarze

Beavis pisze…
Trotyl nie ma za co...polecamy się na przyszłość^^ Super było znów się z Wami zobaczyć...do następnego:)