Ulver w Krakowie, Klub Studio, 22 luty 2010

O tym, że będę na tym koncercie wiedziałem już od dawna – z pewnością na długo przed tym, gdy został on ogłoszony. Wszystko przez to, że gdy Ulver za pośrednictwem myspace ogłosił, że zagrają swój pierwszy koncert od 15 lat, gdy bardzo żałowałem, iż nie będę mógł pojawić się w Lillehammer, obiecałem sobie, że jeśli zdarzy się cud i Ulver zawita do Polski, ja tam będę. Cały scenariusz okazał się nawet prawdopodobny, gdy Wilki wystąpiły na Brutalu i pozostawało tylko i wyłącznie mieć nadzieję, że szybko nie znudzi im się koncertowanie. Pamiętać trzeba, że Ulver to zespół dość kapryśny, zmieniający nagle decyzje i kierunki, będący w stanie porzucić od dawna kształtowany projekt ze względu choćby na brak inspiracji czy jakieś wypalenie. Tak mogło być i tym razem, szczęście i nadzieja mogły nie trwać długo. Wszystko mogło się skończyć szybciej, niż się zaczęło... A jednak, ogłoszono trasę, ogłoszono datę, ogłoszono miasto. Kraków, 22 luty, klub Studio. Wszystko zaczęło się krystalizować, ja zaś zacząłem przygotowywać się na moje własne wydarzenie muzyczne roku.

Mimo to, nie czułem rosnącego napięcia. Spowodowane to było pewnie tym, że za dużo nie myślałem o samym występie. Oczywiście, dochodziły do mnie różne dziwne informacje, choćby na temat tego, że Garm strasznie fałszuje, albo że repertuar nie do końca pasuje do grania na koncercie, niemniej jakoś szczególnie się tym nie przejmowałem. Dopiero dzień przed poczułem kręceni w żołądku. „A co, jeśli się zawiodę?” Przecież mam takie szczęście, że jak wybieram się na jakiś z dawna wyczekiwany występ, okazuje się on nie dorastać do moich wymagań i oczekiwań. Co, jeśli Garm naprawdę położy cały występ? Czy będzie to kolejna kapela, którą z powodu koncertu odłożę na dłuższy czas na półkę?

Targany tymi myślami pojechałem do Krakowa. Sam koncert cieszył się sporym zainteresowaniem, tak więc pod samym klubem Studio sporo osób czekało na wejście, choć samo wpuszczanie ludzi szło dość sprawnie. Ku mojemu zadowoleniu spotkałem nieco znajomych, więc gdy udaliśmy się do środka, wybraliśmy się, by posiedzieć przy browarku. Po drodze zahaczyliśmy ino o całkiem nieźle zaopatrzony sklepik, gdzie można było kupić koszulki i bluzy Ulvera, limitowane winyle, płyty oraz merch Tides from Nebula. Zresztą, ten ostatni zespół chwilę później zaczął swój występ. Występ, którego (z wymienionych przed chwilą powodów) nie widziałem, lecz myślę, że warto się nimi zainteresować.. Tak czy inaczej, siedząc przy browarze, nóżką dało się przyjemnie potupać, a i gdybym stał gdzieś pod sceną, to z bym się z chęcią pogibał.

Zaraz po nich wyszedł koncertujący z Ulverem na trasie Attila i jego Void of Voices. Owego projektu niestety nie znam, zresztą myspace też nie okazał się w tym zbyt pomocny. Z tego też powodu z zaciekawieniem poszedłem przyjrzeć się, co też gardłowy Mayhem zaprezentuje. I, co muszę przyznać z przykrością, jak szybko pojawiłem się pod sceną, tak też szybko spod niej uciekłem w celu podtrzymania alkoholowego upojenia. Niektórym występ Attili z pewnością się podobał, jednak do mnie on nie trafiał. Tylko jak miał trafić wokalista ubrany w jakiś strój z kapturem, który w towarzystwie zniczy wydawał dziwne, gardłowe dźwięki do mikrofonu? A tak to właśnie wyglądało – całość była strasznie monotonna i niemożliwa wręcz do słuchania. Co gorsza, występ ten jakoś dłużył się w nieskończoność, ale gdy w końcu nastała cisza, nadszedł czas, by udać się pod scenę.

Ku mojemu zaskoczeniu, nie było jakiegoś strasznego tłoku. Nie oznacza to też, że było pusto – zwyczajnie, wszyscy grzecznie stali i czekali w skupieniu, aż wyjdzie gwiazda wieczoru. Wszystko widać było doskonale zarówno z parteru, jak i (co oczywiste) z pięterka, gdzie zebrało się całkiem sporo ludzi. A gdy się pojawili, publiczność stała jak zaczarowana. Na scenie zaś zestaw dość niecodzienny jak na granie koncertów: trzy laptopy, gong i kociołł przy Garmie, mikrofony, zestaw perkusyjny, za którym siedział perkusista sesyjny, Tomas Petersen, klawisze przy których operował Tore Ylwizaker, oraz po lewej, na basie i gitarze elektrycznej, najnowszy członek zespołu, Daniel O'Sullivan z Æthenora. Co więcej, za całym zespołem znajdował się wielki ekran, który prezentował wizualizacje dopasowane do granych utworów. Ekran, na którym pojawiło się zachodzące słońce, w głośnikach zaś zaczął rozbrzmiewać Eos – utwór rozpoczynający najnowszy do tej pory album Norwegów, Shadows of the Sun. Wtedy też wszystkie moje obawy wobec Garma rozwiały się, brzmiał fenomenalnie (co, jak się potem miało okazać, nie było regułą). Zaraz potem przyszedł czas na Let the Children Go i Little Blue Bird. Rock Massif – jeden z jaśniejszych punktów, choć nieco blednący przy For the Love of God, które muzycznie absolutnie mnie rozniosło. Niestety, tylko muzycznie, gdyż Garm w tym przypadku nieco chyba nie wyrabiał wokalnie. Zresztą, zdarzyło się to jeszcze raz, przez co grany utwór mógł wydawać się nie do końca przygotowany, może nawet nieco popsuty. Jednak jeśli o mnie chodzi, to nie było ważne. Dźwięki tego utworu kupiły mnie do tego stopnia, że byłem gotów wybaczyć wszystko. Zresztą, od tego momentu koncert był dla mnie niczym sen, wszystko płynęło, jeden utwór prawie że przechodził w drugi. Może tylko Operator wybił mnie z tego transu, ale zaraz do niego powróciłem przy okazji rewelacyjnego Funabre. Potem już poszło przepięknie, mnie zaś najbardziej w pamięci zapadły Hallways of Always i kończący występ Not Saved z Epki Silencing the Singing. Jak łatwo zauważyć, Ulver grał w przeważającej części utwory z najnowszej płyty oraz z Blood Inside, nie zabrakło też utworów z Perdition City. Ciekawostką zaś okazał się kawałek z Williama Blake'a w którym to Garm bardziej rapuje, niż śpiewa - a wszystko to ilustrowane odpowiednimi wizualizacjami – wizualizacjami, które (co trzeba przyznać) sprawiły, że koncert ten był nie tylko do słuchania, ale i oglądania. Co trzeba zaznaczyć, poza ekranem działo się w sumie niewiele, ot Garm, gdy nie śpiewał, to budował napięcie poprzez bicie w gong, czasami grał na tamburynie, czasami też układał pasjansa na komputerze. Często też raczył się papierosem i trunkami – zresztą, cały zespół nie stronił od alkoholu na scenie.

Niemniej, całość tworzyła jakieś dziwne przedstawienie. Bo prawda jest taka, że cały występ trudno jest nazwać koncertem. Nie tak wyglądają koncerty. Duża część muzyki leciała z laptopów, a żywe były tylko wokal, perkusja i gitara, a to wszystko jest tylko tłem dla tego, co widzimy na ekranie. Często też można było zauważyć, że muzycy nie do końca wiedzą, co ze sobą zrobić. Poklikali, poklikali i tyle, muzyka i wizualizacje lecą, oni zaś za bardzo nie grają. Zresztą, przez to chyba nawet sam zespół nie podchodził do całości jako normalnego koncertu (pomijam fakt zagrania pierwszej trasy od ponad dziesięciolecia). Już sam fakt, że po całym Studiu rozlepione były prośby o zachowanie ciszy podczas koncertu świadczy o tym, że bardziej dostaliśmy muzyczne przedstawienie, niż występ muzyczny. Tak, jakbyśmy wchodzili do kina i mieli podziwiać to, co dzieje się na ekranie, zespół zaś niczym muzycy w początkach kina podkładać miał do tego dźwięki. Oczywiście nie przeszkodziło to ludziom nagradzać brawami poszczególnych utworów. Oklaski pojawiały się bardzo często, Garm zaś przy każdej okazji dziękował. I w sumie do tego ograniczyła się interakcja zespół-widownia. Nie było żadnej konferansjerki, żadnego wprowadzania, wstępów. Tylko muzyczne przedstawienie Ulvera. Przestawienie zagrane od początku do końca jako całość, której nie da się zmienić. Gdy zabrzmiały ostatnie dźwięki Not Saved, Ulver zszedł ze sceny, ludzie zaś zaczęli bić brawo i skandować nazwę zespołu. Chłopaki szybko wrócili na scenę, by podziękować, niemniej Garm powiedział wprost: Przerażacie mnie. Niestety, nie gramy bisów. Smutne to, ale niejako prawdziwe. Bez wizualizacji i w ogóle przygotowania całość nie byłaby tym samym. Niektórzy w nadziei krzyczeli jeszcze Vargnatt, tak, jakby Ulver miał cofnąć się w czasie. Jednak nie zrobił tego, choć podziękował ludziom w inny sposób. Zespół szybko wyszedł do fanów. Oczywiście Garm (jako twarz zespołu) był oblegany, ale już z Tomasem można było sobie bez przeszkód porozmawiać. Niemniej, cały wieczór chylił się już ku końcowi.

Przyznam, że ciężko mi całość podsumować. Ulver to mimo wszystko zespół studyjny, choć 22 lutego w Krakowie na pewno zapanowała magia. Nie będę też ukrywał, że poza utworami z Shadows of the Sun, największe wrażenie zrobiły na mnie fragmenty instrumentalne. Niemniej, nie zgodzę się jakoby setlista była zła. Oczywiście, może czegoś brakowało, może zestaw był mało koncertowy, ale prawda jest taka, że dostaliśmy wszystko to, co Ulver był w stanie nam zaoferować. Otrzymaliśmy skondensowaną cząstkę tego, czym jest obecnie, czym jest od 16 lat. Album studyjny zagrany przez samych muzyków na żywo – tak bym określił całość. Możliwość zobaczenia tego wszystkiego z bliska – i choćby dlatego warto było pojechać. Był to koncert, którego z pewnością długo nie zapomnę.

Autorem wszystkich zdjęć z koncertu jest kriz. Zdjęcia pochodzą z serwisu rockmetal.pl.
Zdjęcia wykorzystano za zgodą autora.

Komentarze

Velv pisze…
mnie dosyć trudno było sobie wyobrazić ten koncert (: ale po Twoim opisie jakbym miała go przed oczami (: żałuję bardzo, że mnie tam nie było ale ekonomia menedżerska została zaliczona (; są niestety sprawy wyższej wagi

a jakie masz zdanie o samych muzykach, z kim rozmawiałeś?
Crawley pisze…
Ja gadałem tylko z Tomasem, spoko koleś :D Strasznie miły i w ogóle. Garm był oblegany, więc nawet nie udało mi się zamienić z nim słowa - tym bardziej, że ochrona strasznie go otoczyła, a Tomas wyszedł bocznym wyjściem do ludzi ;]
Potem jeszcze pojawiła się reszta, ale my już wtedy siedzieliśmy przy piwie, by potem wracać na spoczynek.
TNT pisze…
Bardzo ładne sprawozdanie ;)
Aż żal, że nie widziałam tego osobiście. Ale miałam podobne odczucia po koncercie Riverside w łódzkiej Wytwórni. I właśnie mam na myśli to uczucie "magii w powietrzu". ;)
Download Mp3 pisze…
ładna składanka ;)