Neuropathia grind

Grind core to bardzo dziwny gatunek muzyki. Nie dość, że tworzy własną, w sumie dość odseparowaną scenę, to jeszcze przy całej swej ekstremalności (przy której death metal to prawie że kolędy), jest chyba jednym z najbardziej jajcarskich odłamów metalowego jazgotu. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że zgodnie z tradycją zapoczątkowaną przez Setha Putnama, wiele kapel grindowych ma tendencję do wypuszczania miliona wydawnictw z miliardem utworów, przy czym ich płyty do najdłuższych raczej nie należą. Taki już urok tej muzyki. I właśnie taką króciutką płytę przyjdzie mi dziś zrecenzować. A chodzi o nowy materiał dość znanej białostockiej ekipy o dźwięcznej i niebudzącej niepokoju nazwie Neuropathia. Płyta zresztą też nosi taką nazwę, na niej zaś nieco ponad dwadzieścia osiem minut muzyki.

Całość zaczyna się od instrumentalnego Cotton Devil. Pierwsze riffy przywołują wspomnienia o najnowszej płycie Megadeth, niemniej wrażenie to długo nie trwa, gdyż po chwili nasze uszy atakowane są gęstą siecią riffów i dość jednostajnie bijącej perkusji (co zresztą jest standardem w tego typu muzyce). Niemniej, gitary składające się na wałek, poza swoim ciężarem, odznaczają się rockowym, dość melodyjnym zacięciem. Dobry początek. Z drugiej strony, Scraggly Tailed Dog to typowa grind/deathowa jatka, podczas której nie bierze się jeńców. Podobnie jest z utworem trzecim, Hairdresser From Chicago, który zarówno w warstwie muzycznej, jak i samym tytułem przypomina o nieśmiertelnym Anal Cunt. Pojawia się też żart z Cannibal Corpse pod postacią Spoon Smashed Face. Niestety, jeśli chodzi o warstwę muzyczną, na dalszej części albumu jest dość podobnie – Neuropathia serwuje nam niekończącą się, dźwiękową rzeźnię bez szczególnych udziwnień. Czasami tylko na koniec utworu tarają się przełamywać narzucony już rytm i od wplotą jakieś zmiany w strukturze utworu czy dość proste solówki. I choć kawałki są całkiem zacne, wyraźnie brakuje im tego rock'n'rollowego ducha, którym odznaczył się początek albumu. Zaskakuje dopiero ósmy kawałek - Journey Through The Wastelands. Jest on bardziej death metalowy, niż grindowy. Średnie tempo, nieco ambitniejsza konstrukcja, solówka, która mi się osobiście podoba, nieco apokaliptyczny klimat, jednym słowem – porządny utwór, który mógłby być wizytówką tego albumu. Niemniej, najlepsze zaczyna się z utworem numer dziewięć, czyli coverem utworu Unbelievable (kojarzycie ten utwór, który puszczali w reklamach Lecha – to ten utwór). Właśnie w tym momencie na albumie powrócił rock, nogi chcą skakać, głowa zaś sama lata do rytmu. Bardzo przyjemny cover, który idealnie nadaje się na przeróżne imprezy z nieco cięższą muzą. I tu mogłoby się wszystko skończyć. Niestety, zespół postanowił zaserwować jeszcze jakiś dziwny remix w klimatach noise, który to w ogóle do mnie nie trafia i równie dobrze mogłoby go nie być.

Na koniec pozostaje mi ocenić ten krążek. Cóż, narzekałem nieco na brak urozmaicenia, ale taki też jest urok tej muzyki. Prawda jest taka, że tą recenzję pewnie czyta się dłużej, niż słucha tego albumu, gdyż to, co dostajemy to w zasadzie dziewiętnaście i pół minuty grindowego grania oraz dziewięć minut szumów. Innymi słowy, materiał nie ma szans się znudzić – tym bardziej że w odpowiednim momencie ratują go wspomniane przeze mnie kawałki. No i nie oszukujmy się, nie jest to album dla każdego. Jak ktoś lubi grind core, album mu się z pewnością spodoba. Z drugiej strony, raczej nikogo on nie przekona do tego typu muzyki. Innymi słowy, dostajemy dawkę porządnej młócki ze świetny coverem na deser. Tylko tyle i aż tyle. Mnie się podoba.

Ocena: 6+

Komentarze

stab pisze…
Białystok pozdrawia Neutopathią resztę świata, którzy myślą że to miasto to tylko Konon, mistrzy i disko polo. o!