Koniec gry Megadave'a?

Gdy legendy zawodzą, łatwo stracić wiarę. W muzyce jest to o tyle prawdziwe, że łatwo o błąd, łatwo o niewypał. Jeden fałszywy ruch i może być po tobie. Oczywiście legendy mają o tyle łatwiej, że pojedyncze potknięcia się im wybacza. Ba, nawet całą serię. I choć patrzy się z przymrużeniem oka na to, co tworzą, choć wypowiadają się niepochlebnie, to na koncerty nadal chodzą. Bo w końcu za coś legendą się zostaje, są jeszcze starocie, które na pewno pojawią się na koncercie. Przecież miłość z czasów młodości, trza się pojawić na występie. A jednak w nowe się nie wierzy. Nie ufa się. Już nie patrzy się „a może teraz, w końcu...”

W dużej mierze tyczy się to amerykańskiej fali thrashu. Z czystym sumieniem, nawet wielka czwórka zawiodła. Bo kto z niej na pewnym etapie nie zawiódł? Metallica? St Anger był płytą dziwną, wypełnioną świetnymi riffami, ale przekombinowaną. Load i Reload też były słabszymi płytami. Ba, dla niektórych Meta to tylko cztery pierwsze płyty i dopiero ostatni album da się słuchać (choć i tak utwory są za długie). To może Slayer? Nie, też mają na swoim koncie nieudane eksperymenty, choć na tle innych wypadają najmocniej. Anthax i Megadeth też w pewnym przestały nagrywać dobre rzeczy, thrash metal zaś odszedł do lamusa ustępując miejsce death metalowi i post thrashowi, stare ekipy zaś zaczynały zmieniać ramy gatunkowe, choćby w stronę hard rocka. Ewentualnie się rozpadały. I choć wiele ekip nie zawieszało działalności, to ich dokonania nie rzadko mogły zainteresować tylko ultra fanów danych zespołów.

A jednak coś drgnęło. Stare ekipy zaczynały grać ponownie, powstawały dobre albumy, thrash zaczął wracać na szczyt. Zespoły, które odeszły od swych korzeni, zaczęły do nich powracać. Jednym z takich zespołów jest Megadeth, albo raczej Megadave – ze względu na dominującą pozycję Mustaine'a, człowieka, który tak naprawdę jest tym zespołem. Bo choć istnieli oni praktycznie nieprzerwanie (drobna przerwa na rehabilitację lidera), to płyty nagrywali z różnym powodzeniem. Początki były piękne, zaś Rust in Peace to istna klasyka metalu. Później chyba najpopularniejszy krążek zespołu Countdown to Extinction. Później już tylko spadek w dół. Po Risk przestałem słuchać czegokolwiek późniejszego, co Dave stworzył – nie było sensu. Daleko było temu do osiągnięć przeszłości, do której porównań nie dało się uniknąć. Jedni obwiniają za to kompleks Metalliki, którą wyrzucony z niej Dave zawsze chciał przegonić. W której cieniu zawsze szedł, zmieniając stylistykę Megadeth w kierunku, w którym podążał Hetfield i spółka. Rezultaty tego były różne, podobnie zresztą jak u Metalliki. Aż tu nagle coś mnie wzięło, by sprawdzić najnowsze ich dzieło, wydany niedawno Endgame.

I cóż tu dużo mówić – zatkało mnie. Intro na gitarach i rozpętuje się piekło. Szybkie riffy i charakterystyczny wokal Rudego kojarzą się ze starym, dobrym Megadeth. This Day We Fight mówi tytuł i takiż jest ten utwór – nieustającą walką z porywającymi solówkami, czyli świetny utwór na rozpoczęcie. Z drugiej strony 44 minutes jest utworem o wiele bardziej melodyjnym, spokojnym, może lekko bez charakteru, choć na pewno wpadającym w ucho. 1,320' znów pokazuje pazur ustylizowany na Odliczanie..., by rozwinąć się thrashowe Bite the Hand that Feeds. Bodies left Behind i Endgame znów przypominają o Countdown to Extinction, ale ta płyta taka jest – atakuje wspomnieniami. Wspomnieniami z najlepszych czasów. The Hardest Part of Letting Go... Sealed With a Kiss to ballada pełną gębą czerpiąca z najlepszych metalowych tradycji. Porywającego, nieco płaczliwego solo nie mogło oczywiście zabraknąć. Przepiękny jest ten utwór, ale nie długo dane nam jest delektować się jego atmosferą. Head Crusher, zgodnie ze swoją nazwą, miażdży łby. Znów jesteśmy w latach osiemdziesiątych, znów pędzimy do przodu na złamanie karku. How the Story Ends i The Right to Go Insane to znów Megadeth thrashowo-hardrockowy, ale nie jest to wada, gdyż podany jest on w najlepszym wydaniu. I na tym kończy się ta płyta.

Engame na pewno potwierdza kilka rzeczy. Po pierwsze, Rudy ma świetną rękę do melodyjnych riffów i solówek. Po drugie, jest to czysty Megadeth, który można poznać już od pierwszych riffów. I to Megadeth najlepszych lat, tak, jakby przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wrócił. Jednak, co najważniejsze, pokazuje, że Dave pogodził się chyba sam ze sobą, że uporządkował swoje życie i wyleczył się ze swych niezdrowych kompleksów. Gdy Metallika nagrywa płytę całkiem przeciętną, Megadeth nagrywa płytę wręcz wybitną. Oba krążki są doskonałym przykładem stylu, jaki oba te zespoły wypracowały. Wskazują też na to, który styl pozostał świeży, a który stał się niejako parodią samego siebie. Metallica powinna się uczyć i mam nadzieję, że wyciągnie wnioski z tej lekcji. Tym bardziej, że Anthrax i Slayer mają wkrótce wydać nowe płyty. A jeśli kolejne dzieło Metalliki zaskoczy, jeśli będzie tym, czym Meta była kiedyś – wtedy będziemy mogli powiedzieć, że wielka czwórka wróciła. Duża zasługa tego będzie po stronie właśnie Megadetha.

Na koniec napiszę tylko, iż krążek ten przywrócił mi wiarę w ten zespół. Bo tak to już jest z legendami, że utraconą w nie wiarę łatwo można odzyskać. Porwać tłumy to dla nich pestka. Muszą tylko pozbyć się własnych demonów i robić swoje. Tak, jak zrobił to Dave. Endgame jest krążkiem wartym polecenia. Więcej, nie poznać go to grzech. Widzieć odrodzenie legendy to cud, w którym trzeba uczestniczyć.

Ocena: 8

Komentarze