Eko Union of Rock 2009

Trochę późno, ale zawsze lepiej późno niż wcale, prawda?


Tegoroczną edycję festiwalu Eko Union of Rock można uznać za zdecydowanie udaną. Może poza pogodą, która była taka sobie i poza kilkoma zgrzytami z ochroną (powoli robi się to niechlubną tradycją, co roku słyszymy o przynajmniej kilku przypadkach zbyt gorliwego działania panów dbających o bezpieczeństwo), ale skupmy się na muzyce…


O małej scenie napiszę w kilku punktach:

- zmiana umiejscowienia na polu namiotowym z jednej strony jest na minus, gdyż straciła w ten sposób urok swego piknikowego charakteru.

- z drugiej strony dzięki temu głos ładnie rozchodził się po całym polu, dzięki czemu mieliśmy w miarę selektywny w prawie każdym miejscu pola. W miarę, bo jak wiemy nagłośnienie na małej scenie wypada zdecydowanie amatorsko w porównaniu na scenie dużej.

- i tak na przykład laureat przeglądu Polskich kapel - grupa TransSexDisco zabrzmiała zdecydowanie lepiej na dużej scenie i dopiero podczas koncertu laureatów zwróciłem na nich uwagę i powiedziałem do siebie „dobrzy są”. Organizatorzy stanowczo powinni pomyśleć o poprawie nagłośnienia na polu namiotowym

- nagrodę publiczności zdobył zespół Egipt (matko, co za chujowa nazwa :) ) , nie ma co się dziwić temu – Egipt był najbardziej rozrywkową kapelą podczas konkursu i wylansowali nowy przebój pola – „zamknij mordę…”. Sytuacja podobna jak w roku 2007 gdy nagrodę publiczności zdobył Monolit z Olsztyna.

I to tyle o muzycznych kwestiach małoscenowych, przejdźmy zatem na plac koncertowy i scenę główną…


Dzień pierwszy:


… a tam między innymi pierwszy dzień zmagań kapel w konkursie międzynarodowym. Przyznam że żadna z widzianych przeze mnie kapel nie spowodowała mego upadku na kolana, chociaż występ grupy Karna wspominam nieco pozytywniej od innych tego dnia.

Występy gwiazd w dniu pierwszym można opisać jako bogate we wrażenia. Jubileusz Renaty Przemyk (z panią Orthodox w charakterze gościa) i koncert Lao Che (jak mi opisała pewna 40letnia mieszkanka Węgorzowa – „byli kurwa zajebiści”) to występy na długo zapadające w pamięci. I kiedy wydawało się, że tego dnia nic już nas nie zaskoczy…


… pojawiła się grupa Oceansize, z Wielkiej Brytanii. Byłem ciekawy jak wypadną na żywo, gdyż muzyka z ich płyt zapowiadała interesujące widowisko. Nie myliłem się, panowie wyszli i zaczęło się progresywne szaleństwo. Moc, klimat, świetne nagłośnienie, perfekcyjne wykonanie utworów i rewelacyjna gra świateł. Początkowo denerwowałem się trochę, iż zespół nie gra wyczekiwanego przeze mnie Amputee (którego się nie doczekałem) , jednak ostatecznie setlista okazała się perfekcyjna. Women Who Love Men Who Love Drugs lub zagrane na koniec koncertu You Can't Keep A Bad Man Down oraz Ornament/The Last Wrongs po prostu wgniotły mnie w ziemię. Niech żałują ci którzy uznali że po Lao Che nie warto zostawać pod sceną „bo dzisiaj już nic ciekawego nie zagra”


Na koniec dostaliśmy perwo-idustrialny występ grupy Hetane. Jak dla mnie – rewelacja. Szkoda tylko, że pod sceną została już tylko garstka ludzi, jednak ci którzy zostali nie żałowali. Świetny klimat oraz wokalistka Magda, która praktycznie skupiała na sobie całą swoją uwagę. Ona ma to „coś”, stwierdziłem to razem z partnerką mą, więc nie jest to tylko wymysł mojej wyobraźni J. Muzycznie Hetane to coś pomiędzy Portishead a Nine Inch Nails i brzmi to rewelacyjnie.


Dzień drugi:


Dzień drugi to świetny brzmieniowo koncert Armii, niesamowicie pozytywni Voo Voo i Haydamaky oraz podwójny jubileusz Acid Drinkers - rzecz warta wspomnienia. Koncert podzielony był na dwie części, w pierwszej, będącej obchodem 40 rocznicy wydania pierwszych dwóch płyt Led Zeppelin mogliśmy usłyszeć świetnie zagrane kowery zespołu Planta i spółki. Miałem obawy co do występu gości – Ewelina Flinta i Piotr Cugowski stylistycznie nie pasują do takiej kapeli jak Acid Drinkers, jednak pokazali wszystkim że dalej czują co to rock’n roll. Wokalnie – rewelacja. Good times bad times oraz Whole Lotta Love w wykonaniu Eweliny zaparło dech w piersiach. Druga część koncertu Acidów to jubileusz z okazji 20lecia działalności. Dostaliśmy co prawda krótki, ale konkretny best off z dyskografii grupy, a kultowy już The Joker został nawet wzbogacony o wstawkę z „New York, New York” Franka Sinatry.


Po występie Kwasożłopów przyszedł czas na gwiazdę wieczoru – Biohazard. Świetny, energiczny koncert. Fantastyczny kontakt z publicznością ( słynne już „zapierdalać!”) i chyba pierwszy circle pit w historii węgorzewskiego festiwalu – wszystko to złożyło się na naprawdę niesamowite widowisko.


Na zakończenie najbardziej wytrwali mieli przyjemność (tak, to naprawdę był bardzo przyjemny koncert) zobaczyć grupę L.Stadt. Łódzka formacja zagrała dla jeszcze mniejszej garstki publiczności niż Hetane dzień wcześniej. A koncert? Przyznam że początkowo podchodziłem do niego sceptycznie, po namowach Kobiety („masz robić zdjęcia!”) zostałem, słuchałem, obserwowałem… aż w pewnej chwili zostałem kupiony kowerem Porter Bandu. Nie zapoznałem się jeszcze z albumową twórczością zespołu, lecz z tego, co udało mi się dowiedzieć od innych fanów, na koncertach L.Stadt wypada zdecydowanie lepiej. Cóż, w moim przypadku zweryfikuje się to pewnie w najbliższym czasie.


Dzień trzeci:


Wypadł najgorzej ze wszystkich trzech dni festiwalowych. Co nie znaczy że brakowało mu jasnych punktów. W konkursie międzynarodowym wyróżnili się Brytyjczycy z BlakFish, którzy zgarnęli główną nagrodę na festiwalu. Moim zdaniem zdecydowanie zasłużenie. Najlepsze określenie dla tego co grają to chyba „Fugazi na kwasie”, nieco chaotyczna muzyka, ale w tym szaleństwie jest metoda.


Koncert zespołu KSU olałem z premedytacją, koncert De Press ominął mnie z powodu nieplanowanego przesunięcia czasu występu kapeli. Gwiazda wieczoru, czyli Paradise Lost zupełnie do mnie nie trafiła. Nie mój target i po trzecim kawałku, znudzeni, udaliśmy się pod piwne parasole. Fani zespołu, z tego co udało mi się wyłapać po koncercie, byli zadowoleni.


Myslovitz zagrało poprawny koncert. Może za mało było hitów, jednak całość wypadła dobrze. Niezrozumiałym jest tylko brak wyjścia zespołu na bis, przez co wielu festiwalowiczów poczuło się bardzo urażonymi.

Ostatni, jubileuszowy koncert grupy Oddział Zamknięty niestety nie mogę zaliczyć do wyjątkowych. Najlepsze kawałki OZ zostały zagrane na samym początku, więc nie czuliśmy specjalnego żalu gdy w połowie koncertu opuszczaliśmy teren placu festiwalowego. Jak to napisał pewien użytkownik na forum festiwalowym: „kibolski rock…” :]


I na tym można w sumie zakończyć. Pierwszy raz od dawna jestem zadowolony z wyboru laureatów przeglądów kapel. Dużo świetnych koncertów, klimat oraz moja własna sympatia do festiwalu (byłem już 6 raz, festiwal w Węgorzewie był moim pierwszym większym wydarzeniem muzycznym) pozwala mi z czystym sumieniem stwierdzić - festiwal był udany.


Do zobaczenia w 2010!


poniżej kilka zdjęć z festiwalu. wszystkie mojego autorstwa



Komentarze

TNT pisze…
A o Armii nic nie napisałeś ;]
Nie to żebym się czepiała, ale wypadałoby coś wspomnieć, w końcu fanoova się zjechała ;P

Ah! No i zapomniałeś o Hiroshimie! Dostali nagrodę dla najlepszego zespołu z przeglądu kapel wojskowych przeca!!! ;]
Anonimowy pisze…
Tak, pewnie tak jest