Ewangelia wg Behemotha

Wow, licząc czas od nabycia płyty do jej zrecenzowania, to śmiem przypuszczać, że będzie to swoisty rekord na tym blogu. Odkładana w nieskończoność, oto w końcu musiała powrócić. Evangelion Behemotha, bo o tej płycie mowa, był wszędzie. W telewizji, w gazetach, w empiku pełno go było, na koncertach itd. Płytę przemaglowano już niemiłosiernie, głoszono peany i mieszano z błotem. Co by jednak nie mówić, album ten odniósł niebywały sukces jak na gatunek muzyki, jaki sobą prezentuje. Bo tak naprawdę Billboard w US to nic w porównaniu z tym, ile ścian przebito w Polsce, ile osób usłyszało, że jest taka kapela z Pomorza, która to święci sukcesy za granicą. Tak więc w końcu Evangelion dotarł i tutaj, ja zaś pokrótce postaram się odpowiedzieć na pytanie - jakie jest najnowsze dzieło Nergala i spółki.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to szata graficzna. Ta zaś jest prześwietna - począwszy od okładki, poprzez zdjęcia, aż do rysunków wewnątrz. Wszystko na najwyższym poziomie. Dokładne, wysmakowane ilustracje to istny majstersztyk, godny najlepszych wydawnictw. Całość dopełnia miły w dotyku, nielakierowany papier, jaki zastosowano w całości. Chyba jedynym minusem jest fakt, że wersja digipak nie ma żadnej kieszonki na książeczkę, i gdyby nie przezroczysta obwoluta, całość latałaby po domu. Warto też nadmienić, że ów edycja limitowana zaopatrzona jest w płytę DVD, na której znaleźć można zdjęcia i "making of" płyty. Nic szczególnego, mogliby dodać jakieś nagrania live czy teledyski, ale należy się cieszyć z tego, co się dostało (choć na wersję limitowaną za dużo to to nie jest). Przejdźmy jednak do samego krążka.

Płyta rozpoczyna się dość typowym intrem, które niejako zapowiada nam gotujące się piekło. Jakieś odgłosy zza światów, krzyki Nergala, mała popi sówka - w sumie standard, ale oto już jest - wrota otchłani nas witają. Nieco całkiem przyjemnego bębnienia, riffy w tremolo, powtarzająca się, melodyjna zagrywka i refren. Dość szybko, dość piosenkowo, ale nadal nieźle. Niestety, już w pierwszym utworze fajne patenty nieco gubią się w powtarzalności głównego riffu. Dopiero końcówka poprawia sytuację dzięki solówce i dodającej uroku dość kwadratowemu utworowi. Zresztą, Behemoth ma to do siebie, że często najciekawiej jest pod koniec utworów i wyjątkiem nie jest. To był Daimonos. Po nim zaś przychodzi Shemhamforash. Behemoth podkręca tempo, nie pozwalając znudzić się utworem. Riff główny, refren, riff główny, refren, solówka i nieco orientalny koniec. Może tylko nieco już stopa przynudza, (ile można jechać jednostajne tempo), ale i tak całkiem dobry utwór, niemniej zdecydowanie ustępuje on numerowi trzeciemu.

Ov Fire and the Void
to singlowy utwór z Evangeliona. Wybór tego utworu był piekielnie dobry. Wszystko w tym kawałku jest świetne. Już sam początek, choć nieco powielający patent z Daimonosa, świetnie wprowadza nas w całość. Potem wchodzi średnie tempo, melodyjny riff i dochodzimy do wniosku, że tak powinien grać Behe - nie pędzić naprzód, tylko grać wyważenie i dostojnie - tak, jak to robi tutaj. Na perkusji w końcu wyraźnie coś się dzieje, nie jesteśmy przybijani młotem pneumatycznym wybijającym ciągle ten sam rytm, wyraźnie z całości bije życie. Aż głowa sama macha do rytmu. Czasami dochodzę do wniosku, że od tego utworu płyta powinna się zaczynać. Warto też wspomnieć, że Ov Fire… promowany był całkiem zmyślnym teledyskiem, który mi osobiście przypadł do gustu.



Transmigrating Beyond Realms ov Amenti - kolejny bardzo dobry numer. Szybszy od poprzednika, ale nadal dzieje się sporo, Inferno zaś pokazuje swoje umiejętności. Nawet pomimo ponownego już wykorzystania starego jak świat schematu utworu (który, co trzeba przyznać, dominuje w muzyce Behemotha), czyli intro-zwrotka-refren-zwrotka-refren-solówka-zwrotka, kawałek wciąż trzyma w napięciu i nie pozwala się nudzić. Niby wszystko bardzo typowe dla ekipy z Pomorza, a jednak zgrabnie zagrane - może się podobać. Do tego piorunujące “Jerusalem is falling” na końcu. Zaraz potem przychodzi He Who Breeds Pestilence - jakieś kruki na początku i naprzód. Niby wciąż podobne tempo, a jednak z całości znów bije pewien majestat. Może to przez ciekawy riff, rozpoczynający się dość sennie, wprowadzający nas w klimat utworu i od czasu do czasu dający o sobie znać. Może to przez okazjonalne zwolnienia, pozostawianie wspomnianego już zagrania, pozostawienie na pierwszym planie i oplecenie zagraniami na bas i perkusję. Kolejny majstersztyk w tym utworze to końcówka, która tylko zwiększa napięcie prawie że do granic możliwości. Marszowe bicie na perkusji i gitara prowadząca na śmierć. Jest to jeden z moich ulubionych utworów na tej płycie.

The Seed ov I mogłoby nie być. Jest wtórny do bólu. Średnie tempo i zagrania podobne do tych z poprzedniego utworu tu jakoś nie zaskakują. Tu wszystko raczej się ślimaczy, powtarza, nudzi. Piosenka zaczyna się i kończy, nie pozostając w głowie. Podobnie jest z Alas, Lord is Upon Me. Początek to powtórka schematu z dwóch poprzednich utworów i tak aż do połowy utworu, kiedy to wchodzą gitary z perkusją. Jest już lepiej, aczkolwiek nadal nieco smętnie. Dopiero gdzieś pod koniec wszystko ożywa i zaczyna się ostre granie – bezpretensjonalnie, szybko i krótko. Tak, jakby kazano nam czekać na coś, powoli zwiększano napięcie, by w końcu przyszło to, na co czekaliśmy. Niestety, zespół chyba nie do końca osiągnął zamierzony efekt, bo, zamiast czekać w napięciu, zaczyna się ziewać.

Defiling Morality ov Black God to kolejny średniak, o którym w sumie nie ma już co pisać. Niemniej, po nim przychodzi chyba najlepszy utwór z całego krążka. Ciekawe jest to, że po raz kolejny najciekawszym kawałkiem z całego albumu jest ten, który najmniej wpasowuje się w stylistykę zespołu. Na The Apostasy było to Inner Sanctum, tu jest Lucifer. Już sam fakt, że utwór jest po polsku (za tekst posłużył wiersz Tadeusza Micińskiego) sprawia, że utwór intryguje. Pojawiają się jakieś samplowane klawisze, nastaje jakiś nastrój wyczekiwania, zawieszenia i... jest! Wolne tempo, miarowo wypluwane słowa przez Nergala i bardzo dużo melodii. Bo słowa są tu tylko pomniejszym elementem, liczy się tylko melodia. Rytm zostaje ten sam, pojawia się krótka, nieco Slayerowska solówka i znów słowa, niemniej zbliżamy się do punktu kulminacyjnego – świetnej recytacji w wykonaniu Maleńczuka, która nadaje całemu utworowi wręcz niesamowitego nastroju, pozostawiając nas w napięciu aż do swoistego katharsis, czyli instrumentalnej końcówki. I tak oto kończy się ten świetny kawałek.

Jeśli spojrzeć by całościowo na ten album, to jest on bardzo spójny. Niestety, tą spójność głównie stanowi straszna wtórność i schematyczność. Podczas pierwszych słuchań tego albumu łapałem się na tym, że dany riff przypominał mi zagrania z poprzednich utworów i czułem się, jakbym słuchał całości w kółko. Podobnie jest z samą konstrukcją kawałków, podobną do siebie na tyle, że dokładnie wiadomo, gdzie będzie solówka, gdzie będzie refren itd. Niestety, odbiera to sporo przyjemności ze słuchania. Na pewno brakuje też całości powietrza – całość jest gęsta i zatęchła, słuchaczowi brakuje przestrzeni. Ciągłe atakowanie podwójną stopą zagęszcza całość, ale też strasznie mąci i na dłuższą metę męczy, zagłuszając przy okazji inne instrumenty. No i, przede wszystkim, brakuje tego, co strasznie urzekło mnie na Demigodzie, a co zarzucono już na The Apostasy – utwory mają mało „mięsa” - wszystko grane jest z matematyczną precyzją, ale też wszystko się zlewa. Nie ma za dużo miejsca na jakieś większe popisy, poza Lucyferem nie znajdzie się tu części typowo instrumentalnych (pobrzdąkiwanie na intrze się nie liczy). To wszystko sprawia, że płytą łatwo się znudzić.

Mimo to Evangelion ona swoje momenty. Trzy świetne utwory, których można by słuchać w kółko to bardzo dużo. Wybijają się one bardzo mocno poza przeciętność reszty i na ich tle brylują. Dla nich samych warto tę płytę usłyszeć, szczególnie dla Lucifera. Reszta jest niestety przeciętna – tylko tyle i aż tyle. I choć jestem pewien, że fanów zespołu na pewno owe kawałki zadowolą, to jednak nie każdy będzie mógł się przebić przez nie. No bo co by nie mówić, gdyby nie wspomniane już Ov Fire..., He Who Breeds i Lucifer, to mielibyśmy dobrze zagraną, a jednak nadal przeciętną płytę światowego zespołu. Pozostaje tylko liczyć, że na przyszłym albumie Behemoth postara się lepiej.

Ocena: 6
Tracklista:
  1. Daimonos
  2. Shemhamforash
  3. Ov Fire And The Void
  4. Transmigrating Beyond Realms Ov Amenti
  5. He Who Breeds Pestilence
  6. The Seed Ov I
  7. Alas, Lord Is Upon Me
  8. Defiling Morality Ov Black God
  9. Lucifer

Komentarze

TNT pisze…
Moim faworytem jeśli chodzi o Behemocza, jest niezmiennie od kilku lat Zośka. I póki co, trzymam się tej płyty. ];>
Galloway pisze…
Jest coś w tym albumie (albo czegoś właśnie brak), przez co nie chce się do niego wracać. Owszem, materiał lepszy od poprzedniego, który, co ciekawe dość mocno katowałem swego czasu, ale coś tu nie gra...