Umbrtkowy szary metal

Recenzję tą pozwolę sobie zacząć słowami “staroci ciąg dalszy!” Jak jakiś czas temu opisywałem niemłodą już ścieżkę dźwiękową, tak teraz zajmę się płytą sprzed ponad ośmiu lat. Muzyka wszak potrafi być ponadczasowa, co udowadniają płyty takich weteranów jak Motorhead czy Black Sabbath. Tu jednak nie będzie mowy o znanym zespole. O nie, będzie o wiele bardziej egzotycznie, choć blisko, bo za naszą południową granicą. A wierzcie mi, dzieje się tam wiele ciekawego.

Umbrtka to jeden z wielu projektów Lorda Morbivoda, znanego pewnie nielicznym z paganmetalowego Trollech. Jednak, w przeciwieństwie do tego ostatniego, Umbrtka opowiada nam o mieście i losach jego mieszkańców. Zresztą, sama nazwa to ponoć imię boskiego uosobienia miasta. Co za tym wszystkim idzie, nie znajdziemy w tej muzyce majestatycznych borów, lasów i modłów do jednego z zapomnianych, ale jednak przypomnianych mitycznych bóstw, lecz szare fabryki, szary dym, szarych ludzi… Zresztą, pewnie dlatego sami muzycy określają swój rodzaj muzyki jako grey metal. I w sumie nie jest to jedyny powód, dla którego panowie są dość osobliwym, ale i ciekawym zespołem.

Dělnický a bezdomovecký šedý metal, wydana w 2001 roku jako druga płyta w dorobku zespołu, dość dobrze wpasowuje się w ramy black metalu. No bo co my tu mamy? Skrzekliwe wokale, które ciężko zrozumieć (pomijam, że są po czesku), czasami przeplatane nieco deklamacyjnym, śpiewnym tonem. Produkcja jest tu koszmarna - wszystko pierdzi, gitary mają sporo siary, perkusja zaś to pokrywki od garnków, które pewnie jeden z muzyków pożyczył od mamy. O basie przeważnie zapomnijcie. I można by pomyśleć, że słuchanie tego hałasu to będzie tortura dla uszu, tak jednak nie jest. Wszystko tworzy pewną ciekawą mieszankę, która świetnie oddaje charakter i tematykę płyty. Szary metal robotników i bezdomnych mówi tytuł płyty. Nie ma tu żadnych ozdobników, nie ma wypolerowanego brzmienia. Jest tylko proste, do bólu kanciaste brzmienie. Tak, jak ludzie, którzy (pewnie w domyśle) nie mają perspektyw i żyją w obskurnych warunkach, tak płyta ta jest obskurna.

Podobnie jest z konstrukcją utworów. Riffy w utworach są do bólu powtarzane. Jedzie riff i jedzie, i jedzie i jedzie, ciągle to samo, tylko czasami następuje jakaś zmiana, jakieś przyspieszenie. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko się tu powtarza wewnątrz utworów - tak, jak powtarzalne są czynności w fabryce. Nie przeszkadza to jednak riffom być dość melodyjnymi, czasami nawet wręcz przebojowymi - są to jednak tylko miejscowe przebłyski. Wszystko zaś jest utrzymane w średnich i wolnych tempach. Dwóch stóp się tu nie uraczy, jest tylko monotonne bicie tłoków czy innej maszynerii. Jeśli miałbym do czegoś tą mieszankę porównać, to byłyby to sceny w różnego rodzaju filmach czy kreskówkach, gdzie muzyka powstaje jakby z sama siebie, znajduje się rytm i nagle wszystkie urządzenia się komponują w wyjątkową, mechaniczną muzykę. Brzmi to tak, jakby wręcz jacyś robotnicy tworzyli muzykę razem z maszynami. I choć brakuje im umiejętności, to jednak tworzą, bo chcą tworzyć i robią to szczerze. Uczucie te należą do tych smutniejszych, bo i płyta jest dość depresyjna w nastroju. Smutek i brak nadziei wręcz wyziera z tych dźwięków. Dodajmy do tego obłędne wokale Morbivoda, czasami ocierające się o pojękiwania niespełna rozumu pacjentów zakładu psychiatrycznego i mamy obraz całości. Oto produkt potu i łez, produkt wyrzeczenia, jakie może towarzyszyć w mieście.

Nie jest to płyta dla każdego. Ludzie nie słuchający black metalu mogą sobie ją raczej podarować w przedbiegach, bo ciężko będzie im się przebić przez pewną kakofonię i ścianę dźwięku. Niewprawione ucho może być też kaleczone przez brzmienie. Tak samo jeśli ktoś lubi wypolerowany black metal, tu raczej nie ma czego szukać, bo tego nie znajdzie. To jest płyta dla tych, co szukają czegoś ciekawego w tym gatunku. Dla tych, co szukają nietypowego podejścia do tej muzyki. W końcu dla tych, którzy chcą poznać beznadzieję robotniczego życia. Bo taki jest ten metal. Szary. Bezdomny. Robotniczy.
Ocena: 7

Komentarze